Wizja - czyli o konieczności
poszukiwania nowego... Motto: Nie dziwię się, że dzieci boją się ciemności; ale
dlaczego dorośli boją się światła...? (Platon) Nie tak dawno temu, nagle, nastąpiło
wyraźne ożywienie mojej korespondencji zarówno z Korespondentem
jak z Flore, z którą niedawno właśnie przeszliśmy na
"Ty" - na wzór skandynawski, bo "u nas w Finlandii"
wszyscy do wszystkich tak mówią i nikomu to nie przeszkadza a wręcz
odwrotnie. Zauważyłem zresztą, że w Internecie a nawet w TVP ludzie też
zaczynają po prostu zwracać się do siebie po imieniu; bardzo mi się to
podoba! Listy moich młodych Przyjaciół - zresztą
każdy z innego powodu - zaskoczyły mnie. Postanowiłem na nie odpowiedzieć
możliwie szybko. Pojawił się pomysł napisania tekstu wyjaśniającego moją
postawę wobec spraw poruszanych przez ich Oboje; w międzyczasie nadeszły ich
następne maile i tak doszło do powstania niniejszej mozaiki, która za zgodą
Stron zostaje opublikowana w Internecie jako świadectwo żywego
zainteresowania młodych (i nieco starszych) Polaków czymś więcej ponad
codzienne problemy bytowe, sportowe czy nawet polityczne. Oto fragment pierwszej z ostatnich
korespondencji Flore: "Muszę Ci napisać, co zrobiłam z nudą
na czwartkowym wykładzie (historia muzyki - wszystko w zeszycie z 1. kl): otóż
właśnie napisałam, że jeśli chodzi o wizję przyszłości, szczególnie zawodowej
- to nie mam sprecyzowanych planów, a to dlatego, że nie wiem, na ile mogę
sobie w nich pozwolić. Jak podejdę do tego sceptycznie, to powstanie co
najwyżej plan awaryjny. Jak dodam fantazji, może być zbyt bajecznie.Właśnie,
o to chciałam już przedtem zapytać: czy "biznes-plan" ma posiadać
awaryjny wątek? Nadzieja nadzieją, ale... (chyba cały idealizm gdzieś ze mnie
uleciał, czy to się stało teraz, po liceum?...) Wierzę - wierzę, czy nie?! - w dobrą
przyszłość? Nadaję sens wielu bezsensownym działaniom, ale pozostaje
ostrożność - nie obawa, ale właśnie ostrożność w odczuwaniu radości. Chyba to
stanowi barierę dla mojego "MAGIS". Trudno to zmienić, skoro
przeszłość pokazała mi, jak szybko i niespodziewanie można zostać poddanym
NAJGORSZEMU. Wcale nie czuję się przy tym dojrzała, wręcz przeciwnie,
bardziej widzę siebie w roli niepogodzonego ze światem dziecka, tupiącego
nogami - w miejscu; co przeczy zresztą jego naturalnej skłonności do bycia w
ciągłym ruchu... Dziwne zresztą to dziecko - nikt je nigdy nie widział
płaczącego (nie cierpię płaczek; płakanie publiczne doprowadza mnie do
szału). Nie, stanowczo są lepsze sposoby na rozładowanie nadmiaru żalu czy
wszelkich innych "zanieczyszczeń duszy". Płacz to nie katharsis,
tylko ból głowy... Tak więc moją drogę do sukcesywnie coraz
weselszego życia wyznacza Czas, być może dłuuuugi. Nic piękniejszego niż
trwanie w chęci do ciągłego "budzenia siebie" - i ja tę chęć na
pewno mam; chodzi o to, żeby pokonać własny cynizm, pewne wyrobione od lat
schematy zachowań (nastawionych na odpieranie ataku). Warto mieć tak
naturalne jak Ty podejście do wielu spraw, żeby po prostu zdrowo i z
wdzięcznością sobie trwać. Masz rację - nie budzić uśpionych! To gatunek bez
świadomości. Oto - w skrócie - wszystko, co mi aktualnie
leży na sercu.Teraz trochę faktów. Recital jest możliwy i planowany. Moja
Profesorka mówiła nawet o grudniu - może coś w stylu półrecitalu z kimś
jeszcze, ale - nie, bo rozczytałam właśnie I Sonatę Schumanna i chcę ją też
ograć, ale raczej nie w grudniu. Chociaż pewnie powinnam na obecnym etapie
nauki zakładać i taką możliwość - jeśli dzieci grają wielkie polonezy i
inne...wielkie. W ogóle muszę szybciej radzić sobie z nowymi utworami, żeby
mieć w czym wybierać po tym roku akademickim. W necie szukałam konkursu - nic
szczególnego nie znalazłam, szukając wg wskazówek: "jeszcze nie w
Brukseli, najlepiej też nie we Włoszech, bo mafia, ale w Europie". Jeśli
coś jest, to nie w najbliższym czasie. Wiele się nakłada w 2005. Szukam
dalej. Acha, mówiąc w ostatnim mailu o "złych przyzwyczajeniach"
miałam na myśli moją wcześniejszą edukację - nie ostatnie lata..Czy wiesz,
ile razy wzdycham, że nie byłam od początku pod opieką kogoś MĄDREGO, jak teraz? Nie sądzę, żeby moja pani Profesor miała Ci
za złe naszą współpracę. Bardzo Ci dziękuję za wyrażenie takiej chęci. Ja
jestem całkowicie na TAK, jak wiesz. Więc - szukajmy. Moje nagranie -
rozumiem, że nie ma być KONCERTOWE, ale jednak coś musi sobą reprezentować,
zatem poczekałabym z tym jeszcze trochę (wiem, byle nie za długo!). Współpraca z PIERWSZYM BONUSEM układa się
pomyślnie przynosząc zamierzone efekty! Dopiero uczę się uczyć. No wiesz,
jestem little goat. Niechże SZTUKA STERUJE!" Mój komentarz: Tak - to zacne i dobre.
Ostrożność nigdy nie zawadzi i choć osobiście zwykłem raczej mierzyć
"siły na zamiary, a nie zamiar podług sił" - to rozumiem, że można
myśleć i postępować inaczej. Czy życiowy "plan biznesowy" powinien
zawierać warianty awaryjne? Ależ oczywiście - każda dobra strategia musi je
zawierać - szkopuł w tym jednak, że życie może okazać się sprytniejsze - ono
potrafi omijać wszelkie "linie Maginota" oraz inne zapasowe punkty
i gniazda oporu. Bo ja wiem? Może lepiej zresztą nic nie planować tylko
patrzeć pilnie co się wokół i wewnątrz nas dzieje i próbować działać
rzeczywiście tyko na miarę sił, tj robić tylko to do czego jesteśmy zdolni
jakby z natury, bez wysiłku...? Szczęśliwi naznaczeni genem przymusu pracy
nad sobą! Pamiętam z
dawnych lat jak jeden z uczniów, zresztą bardzo zdolny skrzypek i pianista
zarazem żalił się swojej nauczycielce fortepianu - "Pani Profesor! Żeby
mi się tak CHCIAŁO CHCIEĆ...!". Oto prawda: tak jest, że tylko wielcy
mają nieopohamowaną wolę wydobycia z siebie wszystkiego - jak Ojstrach, który
po koncercie szedł ćwiczyć w hotelu; jak wielu słynnych jazzmanów, którzy
"grają zawsze"; jak Rodin, który wedle wspomnień Rilkego pracował stale, zawsze i niemal bez
przerw. Zresztą tak samo dzieje się w nauce (wspomnijmy Skłodowską-Curie) i w
biznesie (fortuny nie biorą się z niczego). Przychodzi mi na myśl, że każdy
pracuje nad sobą na miarę tego co naprawdę ma do UJAWNIENIA... Niedługo minęło, a Flore przysłała kolejny mail. Oto jego
spory fragment: "Troszkę mam problemów z samą sobą -
tzn.jestem "niepozbierana", systematyczność to cecha, którą darzę wielkim
szacunkiem, ale rzadziej praktykuję. Na wczorajszej lekcji moja Pani Prof.
uświadomiła mi, że zaniedbuję strategię małych, ale systematycznych postępów,
zwłaszcza w myśleniu. To tłumaczy nieudane próby nauczenia się 33 Wariacji
Beethovena (wiesz, Diabelli) na pamięć, albo nagłe białe plamy w Schumannie.
Irytuje mnie to, że źle dysponuję czasem, że robię przerwę danemu utworowi -
2 lub 3 dniową, najczęściej po udanej lekcji. Grrrr, nie mogę sobie z tym
poradzić. Wszystko idzie wolniej, niż bym chciała. Czasem sama się oszukuję i usprawiedliwiam,
powołując się na pasujące w danej chwili do wymówki Twoje słowa, np. tworzę
tylko ogólny (ale to naprawdę ogólny) plan utworu (planowanie nastroju,
barwy, intonacji) twierdząc, że w grze wszystko się samo ułoży, jeśli tylko
uruchomię swoją fantazję. A potem to wcale nie działa - jest chaos, pewne
rzeczy wychodzą, ale większość niestety nie - bo albo głowa, albo ręce nie
mogą nadążyć w realizowaniu nagłych, surowych półpomysłów. Wiesz, wydaje mi
się, że lepiej jest wrócić do zdyscyplinowanego odczytywania tekstu z
przesadnym realizowaniem wszystkiego, co chciał kompozytor i czasem nie
ignorować też zaleceń wydawcy. Wszystko po to, żeby póżniej na tym
fundamencie zbudować coś swojego, żeby wiedzieć, czego naprawdę się chce. Napisałeś: "Łatwiej jest godzinami
bębnić palcami w klawiaturę pod dyktando ustalonych raz na zawsze kanonów niż
męczyć głowę samodzielnym poszukiwaniem artystycznie wartościowej
interpretacji. Ale dla przeciętnie utalentowanego, lecz CHCĄCEGO i jednak
wrażliwego PRACUSIA - adepta sztuki pianistycznej nie jest chyba wskazane
tworzenie wizji, jeśli jeszcze nie potrafi objąć rozumem formy utworu. Żeby
tworzenie wizji stało się czymś naturalnym (bo sztuczne stwory wywołują
śmiech na sali), trzeba wyjść od naturalnego operowania tym, co kompozytor
"dał". A wiemy, ze nawet to, pozornie łatwe zadanie, nastręcza
wielu trudności (jest takie słowo:nastręcza, czy mi się wydaje?...). Potem,
gdy wyuczymy się przejrzystego patrzenia na utwór (poprzez wielogodzinne
lub... kilkugodzinne ćwiczenie sposobem "kawa na ławę") i
nabierzemy przy tym swobody - wtedy stanie się on NASZYM, będzie sprawiać
przyjemność, nieświadomie zaczniemy czerpać korzyści z wygody, z prostoty (a
od prostoty do piękna droga chyba króciutka?...) stosując - DODAJĄC -
wszelkie środki, jakie nam serce podpowie. [To jest hipoteza; choć na pewno
żadna nowość, ale całkiem możliwe, że działa]. Sama radość - bawić się
póżniej razem ze słuchaczem - ZAJMUJĄC po prostu jego uwagę; niech nie śmie
nawet powiedzieć, że wie dobrze, co stanie się dalej. Ale punktem wyjścia
niech będzie uczniowskie potraktowanie problemów, zwłaszcza dynamiki. Wybieram ten sposób - prawie już go
zapomniałam (wydaje mi się, że na początku u mojej Prof. jako bardzo
grzeczna, zdyscyplinowana osoba w typie Bardzo Dobrej Uczennicy, tak właśnie
robiłam) - to nie jest ta sama procedura, co u młodego Liszta (począwszy od
tego, że nigdy nie nadejdzie chwila, w której powiemy: "trochę niuansów
- i GOTOWE!"). To będzie PRZYGOTOWANE - do tego, aby powstawać ciągle na
nowo (z posiadanego materiału). O efektach (ubocznych też) będę Cię
informować na bieżąco. Może to jest rozwiązanie mojego "braku czegoś
konkretnego", co mogłabym zaoferować słuchaczowi. Założę się, że taka
jest samodyscyplina ludzi pokroju R.S. - tylko, że on poprzestaje na pewnym
etapie i gotów jest zanudzić się na śmierć, aby tylko podobało się to jego
psorowi. PS: nie będzie żadnego rozdzielania techniki
od muzyki - tego kosekwentnie pilnuję już od jakiegoś czasu. Bo wiesz, ciągle
słyszę, że robię coś "za mało". No to posłucham dobrych rad i
zrobię "dużo za dużo", żeby odjąć. Odjąć łatwiej niż dodać z
niczego - znów cytat. W imię owej "czytelności intencji
interpretacyjnych", o których również piszesz. Bardzo mi się podoba ten
artykuł [napisany, jeszcze nie opublikowany mój tekst pt "Hamulce i
motory pianistycznego rozwoju" - przyp. S.K. - przesłałem go kilku
osobom do oceny], jak i wszystko, co czytam Twojego. Jest tak jak mówisz - i
ciągle odkrywam coś, co jeszcze SZCZEGÓLNIEJ do mnie przemawia (syndrom
kiwania głową i okrzyki "otóż to!"). Oby Twoje słowa dalej
NAWRACAŁY szeregi szeregowych uczniów i nauczycieli. Amen. PPS: przed godziną oglądałam na ARTE ciekawy
reportaż o Marcie Argerich. Ona mówi z pełnym przekonaniem, że nigdy nie
grozi jej kopiowanie samej siebie. Czasem "dotyka wręcz ryzykownych
granic" (wolne tłumaczenie), żeby się nie powtórzyć, nie stanąć w
miejscu. Ciekawostka - kiedy miała 9 lat, tuż przed występem z orkiestrą
(Mozart) powiedziała sobie (w toalecie zresztą - niech żyją toalety przed
kocertami, hihi!): prędzej umrę, niż zagram choć jeden fałszywy dżwięk!
Twierdzi, że pomaga jej do dziś taka stanowcza postawa. Hmmm... PPPS: :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :)
:) :) :) :) :) :) :) :) - to są buźki szczęścia. Wyślij każdą do 5 osób, a
będziesz miał szczęście. Nowakowa wysłała i wygrała w totka. Kowalski nie
wysłał i złamał nogę. Czy jakoś tak to było - tekst z komórki... Ściskam i pozdrawiam najserdeczniej -
Flore" Mój komentarz: hm... - WOW! Muszę się
zastanowić! A póki co - zapoznajcie się z obszernymi fragmentami pierwszego z
ostatnio otrzymanych listów Korespondenta: "Witam po kolejnej przerwie. Nie
wysłałem Ci w końcu tej kasety video, jakoś tak wyszło, nawaliłem, ale miałem
trochę spraw na głowie, m. in. problemy z kręgosłupem, itd. Niezbyt podoba mi się, że kwalifikujesz mnie
na swojej stronie internetowej do osób, które myślą o palcach (fizyczności),
które spychają na drugi plan muzykę, wyobraźnię itd. "W chwili, w której
mądry wskazuje księżyc, nie-za-mądry (mówiąc delikatnie) widzi
palec...". Tak nie jest, gdyż uważam, że zwrócenie
uwagi na elementy aparatu gry, warsztatu itp wcale nie musi przeszkadzać w
"ujrzeniu księżyca", wrecz przeciwnie - może temu pomóc. Doskonale
to rozumiem, że jesli ktoś ma bardzo silną wizję muzyczną, emocjonalną danego
utworu, frazy - to jakby same znajdują się środki do zrealizowania tego -
przelania tej wizji na fortepian. W moim przypadku też coś takiego występuje
często, z tym, że wraz z tą wizją, silnym imperatywem łatwo popełnić wiele
błędów techniczno-ruchowych. Wtedy może nawet wyraża się to Co się ma do
powiedzenia, albo się tak wydaje, przy nieświadomej do końca niewygodzie gry.
Często to ja sam bylem zadowolony z emocji jakie mi towarzyszyły podczas
wykonania, ale tych emocji, przynajmniej w takim natężeniu nie odbierał
słuchacz, ponieważ mój aparat ruchowy nie przekazywał treści prawidłowo na
fortepian! Przykładem jest np. Sonata op. 101 Beethovena, ktorą grałem
naprawde nieźle, ale teraz kiedy ją powtarzm, inne mi już towarzyszą emocje
niż wtedy, dwa lata temu i widzę wiele błędów techniczno-ruchowych, które
były pokonywane jakby przez ten młodzieńczy impet, przez właśnie młodość.
Stąd moje zainteresowanie bardziej tą stroną gry na fortepianie. Pisałem Ci chyba już, że interesuję się
psychologią, inteligencją emocjonalną, itd. Ostatnio zainteresowałem się
czymś o czym zresztą wspominasz na swojej stronie - konepcją NLP; czy ją
rzeczywiście znasz i praktykujesz, byłeś może na jakichś kursach, a może
czytałeś jakieś ciekawe książki na ten temat? Inne ostatnie moje
zainteresowania to samokontrola umysłu Metodą Silvy - również rzecz bardzo
ciekawa. Czy posiadasz jakieś doświadczenie w tych sprawach i czy możesz mi
polecić jakieś dobre książki lub warsztaty? Jak tam Twoje kursy? Czy masz jakieś ciekawe
nowe spostrzeżenia? Nie mam nic przeciwko umieszczaniu naszej korespondencji
na Twojej stronie, rzeczywiscie to bardzo pożyteczne! Nie oceniaj mnie źle i nie myśl, że Cię
unikam, czy coś takiego, ale tak wyszło, że nie mogłem w te wakacje się z
Tobą spotkać: po pierwsze ta sprawa z kręgosłupem, po drugie kiepska sytuacja
finansowa, po trzecie - tzw. sprawy osobiste. Nie mówię już o dzisiejszej
tragicznej mojej sytuacji jeśli chodzi o cwiczenie. Wynajmuję mieszkanie w
bloku, mam wprawdzie pianino, ale w ZWIĄZKU z tym mam konfilkty z sąsiadami,
itd. Na naszej akademii jest kilka ćwiczeniówek na kilkadziesiąt osob
(pianinka w nienajlepszym stanie). Podobnie jest zapewne i w innych miastach.
A potem wszyscy sobie zadaja pytanie: "CO SIE DZIEJE Z POLSKA
PIANISTYKA?" Czasami mam naprawde doly psychiczne, że mam
ochotę to wszystko rzucic! Nie wiem co mam robic dalej. Nie wiem - czy
wyjeżdżać z Polski, czy może np. bardziej zaangażować się w kameralistykę? W
Polsce nie ma w zasadzie chyba ani jednego trio fortepianowego o stałym
składzie, grającego nie OD CZASU DO CZASU, ale stale i na stale porządnym
europejskim poziomie. Może to byłaby jakaś szansa, nie wiem - po prostu nie
wiem. Nie wiem, czy może powinienem zacząć jakieś inne studia - nie miałbym
szanse w zasadzie wszędzie (będąc olimpijczykiem w kilku dyscyplinach), czy
bardziej zaangażować się w muzykę? Codziennie mam inne pomysly i inne
argumenty w dyskusji z samym sobą. Nie jest łatwo, ale trzeba być dobrej myśli
- prawda? W każdym razie pozdrawiam Cię bardzo serdecznie i proszę o
odpowiedź. Korespondent" Odpisałem Korespondentowi króciutko z
powodu pośpiechu, On zaś błyskawicznie przysłał kolejny mail. Oto jego
fragment: "Bardzo dziekuję Ci za maila i artykuł.
Jak będziesz miał chwilę czasu, to czy mógłbyś mi jeszcze napisać o jakichś
ksiażkach na temat NLP? Napisz, jak sam się zapoznawałeś z NLP? Co do Metody SIlvy - to wiesz, narazie tylko
się teoretycznie zorientowałem co to jest, lecz nie praktykuję tego gdyż
spotkałem się z wieloma negatywnymi opiniami na jej temat. Mówią, że może
mieć zły wpływ na psychikę, że jest niezgodna z religią chrześcijańską.
Czytałem relacje osób, które praktykowału tą metodę na różnych kursach i
potem miały problemy. Jakie Ty masz zdanie na temat tej metody? Czy czytaleś może i masz książke wraz z
kaseta video Seymoura Finka "Mastering Piano Technique"? W Twoim artykule wspominasz o książce Abby
Whiteside "On piano playing", masz ja, czytałeś? Czy to ciekawa
pozycja? Inna kaseta video z Windsong productions - "Uwalnianie ptaka z
klatki". Masz może jakieś ciekawe kasety video z jakimiś recitalami lub
lekcjami, itp? Są to materiały nie osiągalne w Polsce. Bardzo interesuja mnie
te wszystkie pozycje książkowe i nie tylko, może masz coś jeszcze, co warte
jest przeczytania? W Polsce poza "Sztuka Pianistyczna" Neuhausa nie
mówi się za bardzo o innych ciekawych pozycjach. Pozdrawiam Cie serdecznie, jak bedziesz
wolniejszy - napisz coś. Dziękuję! Korespondent" Tyle moi Drodzy młodzi Przyjaciele... A teraz wypada się sprężyć i podjąć próbę
obrony pozycji zaatakowanych zarówno przez dotąd wierną chopinowskim ideałom Flore, jak przez (przyznaję i cieszę się!)
znacznie względem poprzednich listów złagodniałego Korespondenta. W postawach Obojga moich
młodych Przyjaciół dokonała się wyraźna ewolucja i ich poglądy zbliżyły się
do jakiegoś CENTRUM, do którego mi jednak wcale nie po
drodze; o ile w życiu jestem człowiekiem wyjątkowo łatwo idącym na różnego
rodzaju kompromisy, o tyle w poglądach na rzeczy elementarne w naszej sztuce
nie jestem w stanie godzić się z niejasnościami pojęć czy stosowaniem zasady pars pro toto; w ogóle nie jestem w stanie iść na żadne
ustępstwa. Wiem aż nadto dobrze czym takie postępowanie grozi: ono grozi
regresem - niczym więcej, ale to aż nadto dużo. Na szczęście cały problem jest, jak sądzę,
wynikiem jednego tylko nieporozumienia... - i w związku z tym wszyscy możemy odetchnąć
z ulgą! Jak zawsze, zanim podzielę się z Wami moim odkryciem, muszę
troszeczkę pokręcić się po opłotkach - tak, by spokojny i sielski, mały biały
domek prawdy ukazał się w całym swoim nastrojowym pięknie z miłej perspektywy
lekkiego oddalenia. Ludzie często boją się siebie, to znaczy -
boją się zbyt szczerze patrzeć w siebie z obawy, że mogą tam nic szczególnie
wartościowego nie znaleźć. Takich lęków nie mają artyści uprawiający sztukę z
niekłamanej i głębokiej potrzeby ducha, a co najważniejsze - NIE WYCHOWYWANI od maleńkości w
poczuciu BEZWARTOŚCIOWOŚCI tego co robią w ZESTAWIENIU z czymś innym, co na
podstawie funta kłaków nie wartego przesądu uważane jest za WYŁĄCZNIE
WIELKIE. Takich lęków nie mają więc rzeźbiarze i graficy, portreciści i pejzażyści,
autorzy grafomańskich (zwłaszcza) poezji i próz, TWÓRCY TEATRU (aktorzy,
dramatopisarze, scenografowie, lalkarze etc.) oraz wszelkiej maści i rangi
KRYTYCY - nie mają ich więc specjalności, do których OD dzieciństwa NIE
przygotowują żadne specjalne zakłady "naukowe". Dlatego ludzie
zajmujący się wszelkimi wyżej wymienionymi sztukami na ogół pozbawieni są
lęku przed WYRAŻANIEM SIEBIE. Natomiast adepci fortepianu - patrzcie, co
za paranoja - którzy przeszli krzyżowe (i bemolowe) drogi trwającego wiele
lat szkolenia, mają zauczony na amen lęk przed wniesieniem bodaj czegokolwiek
WŁASNEGO do interpretowanej muzyki. W aneksach do Szkiców do metody gry
fortepianowej Chopina (Musica Iagellonica, Kraków 1995, s. 115)
odnajdujemy wypowiedź Cecylii Działyńskiej, niestety tylko POZORNIE ZGODNĄ z duchem chopinowskiej idei; przytoczone
niżej fragmenty tej wypowiedzi wyjaśniają problem niemal wystarczająco jasno: "Żadnej fantazji własnej nie dodawać do
tych utworów niebiańsko fantastycznych, ale które każda domieszka nasza łatwo
może przemienić w karykaturę. Fantastyczność Chopina jest natchniona,
genialna - nasze dodatki są grubiaństwem, najwyższą zuchwałością,
zarozumiałością, brakiem wychowania, dobrego tonu i krzywdą wyrządzoną
Chopinowi, której nikomu nie godzi się wyrządzać." I dalej: "Zalety moralne: rzetelność, wytrwałość
w pracy, ostrożność, uwaga, delikatność, ZAPARCIE SIEBIE PRZEDE
WSZYSTKIM..." - duże litery są mojego pomysłu. Z tej samej książeczki, tyle, że spod
chopinowskiego pióra (s. 42) pochodzą zaś następujące słowa dotyczące celu
kształcenia w pianistyce: chodzi o to "...aby grać swobodniej, TAK JAK
CZUJESZ, wielkich mistrzów, w których umiesz już gustować." - i tu duże litery wstawiłem wedle mego
upodobania aby chopinowską myśl uczynić jeszcze bardziej wyraźną. Karol
Mikuli (1821 - 1897), jedyny - jeśli wierzyć opinii Prof. Eigeldingera -
"prawdziwie profesjonalny uczeń Chopina" tak pisał o grze swego i
naszego Mistrza: "Wywierał on silne wrażenie poprzez męską i szlachetną energię, jaką
wyzwalał w stosownych miejscach - energię wolną od brutalności, umiejąc w
równym stopniu czarować słuchacza słodyczą swej gry pełnej
uduchowienia..." (Szkice..., s. 98). Jakże to więc mamy godzić te wypowiedzi?
Jak sądzę - zbyt wiele nasza tradycja pianistyczna zawdzięcza poglądom
typowym dla pań z "TOWARZYSTWA", które sztuką zajmowały się JEDYNIE
w chwilach wolnych od innych zajęć - poglądom niewątpliwie szlachetnym, ale w
rezultacie wiodącym prosto do artystycznej nijakości. Nie czarujmy się - te
panie nie musiały wysilać się na COŚ WIĘCEJ ponad pielęgnowanie pewnych FORM
TRADYCJI, artystycznie wyschłych od dawna tak samo, jak wyschłe i bezbarwne
stały się kwiaty niegdyś ukryte między kartami welinowego papieru ich
dziewczęcych sztambuchów. Przekazywana z pokolenia w pokolenie
bibuła SZACUNKU - chorego z przejęcia się sprawą - wysuszała wszelkie żywe
uczucia jakie chopinowska wielka sztuka wyzwalała kiedyś w sercach jego
współczesnych! Pisałem już wcześniej o jeszcze jednym aspekcie sprawy,
niezbędnie koniecznym do zrozumienia o co p. Działyńskiej oraz innym damom z
jej pokolenia bezdyskusyjnie SŁUSZNIE chodziło: - owo dodawanie "fantazji własnej"
istotnie było za czasów Chopina i późniejszych, aż do końca lat 30-tych XX
wieku fatalną zmorą dla wielu POWSZECHNIE ULUBIONYCH kompozytorów! To fakt!
Ale przecież nie wolno sterylizacyjnych zapędów rozciągać na pole
rzeczywistej interpretacji - w tej sprawie nie może chodzi o śmiałość koloru
czy emocjonalną żywość gry, a o iście brutalne DODATKI w rodzaju
"upiększeń" w akordach, trylach, dodawanie basów, dopisywanie
kadencji itp. To o to zapewne chodziło p. Działyńskiej oraz innym strażnikom
czystości chopinowskiego stylu. Czasy, w których tego typu "twórcze
uzupełnienia" były na porządku dziennym, na szczęście już minęły i żywy
duch muzyki Chopina powinien wreszcie się odrodzić - trzeba go wyjąć zza
szafy (może gdzieś w TiFC:u siedzi...?), przewietrzyć z zapaszku zetlałej
naftaliny i odorku młodość prababć pamiętającej pleśni; trzeba duchowi muzyki
Chopina dać w Polsce wreszcie pożyć...! Czy to znaczy, że trzeba coś majstrować w
tekstach czyichkolwiek dzieł, wprowadzać SWOJĄ dynamikę? Ale skądże znowu!
Nie potrafię zrozumieć na podstawie czego Flore - zresztą tylko pośrednio
(ale przecież...) przypisuje mi takie chęci? Pisze ona: "Wiesz, wydaje mi się, że lepiej jest
wrócić do zdyscyplinowanego odczytywania tekstu z przesadnym realizowaniem
wszystkiego, co chciał kompozytor i czasem nie ignorować też zaleceń wydawcy.
Wszystko po to, żeby póżniej na tym fundamencie zbudować coś swojego, żeby
wiedzieć, czego naprawdę się chce..." Albo tak: "Czasem sama się oszukuję i
usprawiedliwiam, powołując się na pasujące w danej chwili do wymówki Twoje
słowa, np. tworzę tylko ogólny (ale to naprawdę ogólny) plan utworu
(planowanie nastroju, barwy, intonacji) twierdząc, że w grze wszystko się
samo ułoży, jeśli tylko uruchomię swoją fantazję. A potem to wcale nie działa
- jest chaos, pewne rzeczy wychodzą, ale większość niestety nie - bo albo
głowa, albo ręce nie mogą nadążyć w realizowaniu nagłych, surowych
półpomysłów." Tymczasem prawda jest taka, że:
"nagłe, surowe półpomysły" trzeba szlifować i obrabiać tak długo aż
się staną prawdziwie wartościowymi rozwiązaniami! "Punktem wyjścia"
do tego celu z pewnością nie może być żadne "uczniowskie traktowanie
problemów", a szczególnie dynamiki, której kontrola reguluje
instrumentalną wygodę gry. Przechodząc zaś do mojej kursowej praktyki, o
którą m.inn. pytał Korespondent - to przecież nigdy się w moich kursach o nic
innego nie staram jak stale i tylko o UNAOCZNIANIE IDEI, niekiedy tak
wyraźnie przejawiającej się w utworze, że aż BOLI fakt nie dostrzegania jej
przez poszukującego swego do niej stosunku interpretatora! Słuchałaś już,
Dear, nie jednej i nie dwu moich lekcji i wiesz, że jak zdejmuję okulary - to
tylko po to, by WSKAZUJĄCYM PALCEM WSKAZAĆ - co jeszcze w pracy nad utworem
zostało pominięte z TEGO, co w NUTACH "STOI NAPISANE"! Doprawdy trudno o bardziej
"zdyscyplinowane odczytywanie tekstu" niż proponowene przeze mnie
na wszystkich zajęciach kursowych i nie tylko! Porównajmy teraz poglądy Flore z myślami Korespondenta: "Doskonale to rozumiem, że jesli ktoś
ma bardzo silną wizję muzyczną, emocjonalną danego utworu, frazy - to jakby
same znajdują się środki do zrealizowania tego - przelania tej wizji na
fortepian. W moim przypadku też coś takiego występuje często, z tym, że wraz
z tą wizją, silnym imperatywem łatwo popełnić wiele błędów
techniczno-ruchowych. Wtedy może nawet wyraża się to Co się ma do
powiedzenia, albo się tak wydaje, przy nieświadomej do końca niewygodzie gry.
Często to ja sam bylem zadowolony z emocji jakie mi towarzyszyły podczas
wykonania, ale tych emocji, przynajmniej w takim natężeniu nie odbierał
słuchacz, ponieważ mój aparat ruchowy nie przekazywał treści prawidłowo na
fortepian! Przykładem jest np. Sonata op. 101 Beethovena, ktorą grałem
naprawde nieźle, ale teraz kiedy ją powtarzm, inne mi już towarzyszą emocje
niż wtedy, dwa lata temu i widzę wiele błędów techniczno-ruchowych, które
były pokonywane jakby przez ten młodzieńczy impet, przez właśnie młodość.
Stąd moje zainteresowanie bardziej tą stroną gry na fortepianie." I wzmocnijmy to porównanie raz jeszcze
słowani Flore: "dla przeciętnie utalentowanego, lecz
CHCĄCEGO i jednak wrażliwego PRACUSIA - adepta sztuki pianistycznej, nie jest
chyba wskazane tworzenie wizji, jeśli jeszcze nie potrafi objąć rozumem formy
utworu. Żeby tworzenie wizji stało się czymś naturalnym (bo sztuczne stwory
wywołują śmiech na sali), trzeba wyjść od naturalnego operowania tym, co
kompozytor "dał". A wiemy, ze nawet to, pozornie łatwe zadanie,
nastręcza wielu trudności (jest takie słowo:nastręcza, czy mi się
wydaje?...). Potem, gdy wyuczymy się przejrzystego patrzenia na utwór
(poprzez wielogodzinne lub... kilkugodzinne ćwiczenie sposobem "kawa na
ławę") i nabierzemy przy tym swobody - wtedy stanie się on NASZYM,
będzie sprawiać przyjemność, nieświadomie zaczniemy czerpać korzyści z
wygody, z prostoty (a od prostoty do piękna droga chyba króciutka?...)
stosując - DODAJĄC - wszelkie środki, jakie nam serce podpowie." Widzicie sami, jacy jesteście: jednak za wszelką cenę,
stosując jakieś tzw. sposoby - "naturalne",
"techniczno-ruchowe", "kawa na ławę" itd - chcielibyście
jednak uciec od konieczności podjęcia twórczego wysiłku. Marzycie o
"wbiciu" utworu w palce na tyle, by kiedy to nastąpi - DODAĆ tylko
do niego jakąś emocję i kolor i móc już zaraz bawić się nim - ze słuchaczem
czy bez niego, nie ważne! Choć tyle dobrego, że nie chodzi o męczenie, a o
zabawę. To jest OK, ale droga? Ta droga nie
zaprowadzi do celu nigdy! Dla odprężenia popatrzcie jak William
Wharton (Historie rodzinne, REBIS, Poznań 2000, s. 51) pięknie wyraził
pewną bardzo istotną prawdę: "Powodem do robienia czegoś powinna być przyjemność, jaką to
sprawia. Muzyka, malowanie, pisanie, taniec, w tej kategorii mieszczą się wszelkie
sztuki. To fakt, że niektórzy ludzie żyją z tych rzadkich umiejętności,
rozwiniętych w owych szczególnych i radosnych dziedzinach. Ważniejsze są
jednak miliony tych, którzy oddają się owym zajęciomn dla czystej
przyjemności. Zwaszcza ludzie, którzy odczuwają tę radość - patrząc,
słuchaqjąc, czując, chłonąc wszystkimi zmysłami - i pozwalają, by magia
wkroczyła w ich życie. Chodzi o ów rys artystycznej wrażliwości w każdym z
nas. Wszystkie społeczności powinny się bardziej skoncentrować na wspomaganiu
tej radosnej potencji tkwiącej w każdej jednosce". To nie żaden (spłycany zazwyczaj)
epikureizm, to mądrość doświadczonego życiem człowieka, który wie - jak wie
też ksiądz Twardowski - że trzeba "spieszyć się kochać ludzi" i
cenić świat wartości przez nich tworzony. A w naszej sprawie nie chodzi
przecież o to - "co Mikuli powiedział" - choć istotnie powiedział
bardzo wiele mądrych rzeczy wspominając Chopina-pedagoga ("powtarzał nieustannie, że ćwiczenia
... wymagają udziału CAŁEJ INTELIGENCJI i WOLI ucznia."; Szkice..., s. 99, DUŻE litery - mój
pomysł), a o to by wiarę w możliwość "wykucia" materiału zamienić w
przekonanie o konieczności takiej jego obróbki, w której przedmiotem
doskonalenia są po równi wyrazistość intencji jak precyzja działania
realizującego je aparatu. Kto jak kto, ale Ty - Droga Flore - że tak powiem
"na własnej skórze" doświadczyłaś cudu metamorfozy, jaka się w
Twoim skądinąd świetnym graniu przynajmniej dwukrotnie dokonała: próba
generalna, a potem drugi bis. Zresztą nawet razem nad nim nie pracowaliśmy.
Zrozumiałaś po prostu SPOSÓB - i on zadziałał; to były niezapomniane
przeżycia i nie tylko ja to tak odebrałem, dobrze o tym wiesz! Nie sądź
przecież, że i mnie i wielu ów SPOSÓB nie uciekał z garści; goniłem go
wielokrotnie - nie winiąc jednak nikogo za chwilowe poczucie mojej wobec
bezradności wobec muzyki i fortepianu. Wyjaśniam przy okazji, że istotnie chodzi
o pewną magię, która polega na tym, że pianista zaczyna stanowić jedność -
jego wola zaczyna rzeczywiście sterować, uszy - słyszeć, ręce stają się
rzeczywiście poddane impulsom pochodzącym ze świata czytelnych wizji,
temperatura emocji rośnie - tak rodzi się zjawisko, które krytycy określają
mianem kreacji artystycznej. Jasne jest, że do tego trzeba wielu lat
doskonałej pracy. Nie jestem pierwszy i nie ostatni, który tak powie! Spójrzcie też na cytat z innego
korespondenta - Antoni . jest kulturoznawcą, ale nie tylko; oto
fragment jego dzisiejszego maila: "W wielu dziedzinach istniały tendencje
do wyodrębniania aspektu technicznego i do nauczania go oddzielnie,
uwarunkowując dostep do "wyższych treści" od opanowania formy. Ale
trzeba też jasno zdać sobie sprawę, że jeśli chodzi, tak w szczególności, o
sztukę cyrkową, to Chińczycy są dziś jej niedoścignionymi mistrzami.
Widzialem film, w którym bez ogródek pokazują jak tresują, bez przesady używajac
to słowo, malutkie dzieci aby dostosować ich ciało i psychomotorykę do
wymogów cyrkowego spektaklu. W okrucieństwie biją na głowę Rosjan, którzy też
daleko doszli w sztuce cyrkowej, ale aż tak okrutnie dzieci nie tresują, wiec
w ostatecznym rozrachunku to właśnie Chińczycy zaczynają "wygryzać"
Rosjan z pierwszych miejsc w cyrowych konkursach i festiwalach. Teraz pojawia się pytanie - czy można
ośmielić się aby poddać dyskusji takie właśnie pytanie: czy muzyczna sztuka
wykonawcza ma coś wspólnego z cyrkiem? I nie ma co chować głowę w piasek!
Oczywiście, że ma wiele wspólnego. Ale jest też wiele różnic. W muzycznej
sztuce wykonawczej są aspekty, których nie da się osiągnąć wyłącznie łamiąc
opór ciała i dostosowując jego funkcjonowania do wymogów mechaniki
spektaklu." Widzicie - niby ładne i niby prawdziwe!
Sądzę jednak - przy całym szacunku dla mego Drogiego Przyjaciela, że
muzycznej sztuki wykonawczej jednak nie można porównywać z cyrkową: CEL jest
tu zupełnie INNY! W cyrku FORMA RUCHU "sama w sobie" jest celem i
wartością - o nią tu przecież chodzi. Natomiast celem muzycznej sztuki
wykonawczej jest WYRAZ - osiągany, prawda, PRZY POMOCY jakichś form ruchu,
ale nie one przecież interesują ODBIORCĘ i dlatego ich użycie musi odbywać
się w stałym związku z CELEM, a nie JAKBY OBOK niego. Czy to jest
NIEZROZUMIAŁE? Że nie mając CELU stale przed oczami po prostu nie da się do
niego dojść...? Teraz do sedna rzeczy: pojęciem, które Was najwidoczniej
przeraża jest pojęcie WIZJI... - Finowie powiedzieliby na tym miejscu
huh-huh...! A ja powiem, że to właśnie jest to jedno/jedyne nieporozumienie,
o którym wspominałem na początku tego listu. Wasz lęk bierze się z
odruchowego wyobrażania sobie, że domagam się od Was kreowania WARTOŚCI
NOWYCH i cennych na miarę conajmniej Improwizacji z III części
"Dziadów", do czego nie czujecie się JESZCZE GOTOWI...! Ja też
zresztą nie i w ogóle nigdy nie sądziłem, by można było to pojęcie, które w
moim języku ma stricte TECHNICZNO-POMOCNICZE znaczenie - interpretować w aż
tak groźnie romantyczny sposób. Ale z drugiej strony patrząc - nie dziwota,
że młodzi Polacy wychowani w kulcie Wieszczów z tak głębokim respektem
podchodzą do słowa - visio, które w
najprostszym tłumaczeniu oznacza: "widzenie; zjawisko; idea". Spójrzcie nieco weselszym okiem na kwestię
"wizji": oto pies widzi kość i zaczyna się ślinić; dzieje się tak
dlatego, że oczami swej wygłodniałej duszy wyobraża sobie niebiańskie
rozkosze płynące z (mmmm-niam!) BEZPOŚREDNIEGO KONTAKTU z nią, z rzeczywistą
kością. Ta wizja ożywia go i jeśli jest inteligentny, zacznie się
przymilać i pokazywać swoje śliczne sztuczki; jeśli głupi - to może i warknąć
w stronę potencjalnego konkurenta, powiedzmy - Bogu ducha winnej babci, która
nie w porę nadciągnęła z laseczką od strony kredensu (od lat zresztą będąc na
bezmięsnej diecie)! Pies ma jednak swoją WIZJĘ i rozpoznając rzeczywistość
działa podług norm sobie właściwych - pies "swoje wie". Oczywiście,
każdy pies "wie" co innego i nawet w bardzo podobnych sytuacjach
różne psy mają różne wizje i reakcje (nie wiedzą one o tym, że to co
"mają" - to właśnie jakaś WIZJA, podobnie jak ów bohater Moliera,
który mówiąc PROZĄ nie wiedział, że TO się TAK nazywa...). My też powinniśmy "wiedzieć swoje
", a partytura jest dla nas takim samym kawałkiem rzeczywistości jak
kość dla psa i musimy sobie jej zawartość jakoś wyobrażać (wizja). Problem w
tym - jak będziemy reagować na jej zawartość? Jedni - może warkną, inni
wyczują tam A, a inni B lub C; jeszcze inni znajdą tam coś jeszcze
innego: każdy więc będzie mieć inne wyobrażenie zawartości ideoemocjonalnej
dowolnego utworu. I tak powinno być! Prof. Matti Huttunen (Akademia
im.Sibeliusa, Helsinki) świetnie powiedział: "Bezsensowne jest - i
równocześnie kompletnie bezowocne rozważanie, jaki powinien być
"autentyczny" sposób interpretowania Sibeliusa" (RONDO, Nr
6/2002, s.35; tłum. S.K.). Na tej samej podstawie dla jednych muzyka Mahlera
jest genialna, a dla innych nudna; jeden z moich kolegów mawiał, że "
Debussy" - to kolorowa oranżada", a Horowitz był zdania, że w
jednym Mazurku Chopina więcej jest muzyki niż we wszystkich Symfoniach
Brucknera. Ludzie tworzą sobie określone wizje zjawisk, siebie samych, innych
ludzi, obrazy sytuacji itd - i wyłącznie na tej podstawie dokonują ocen
rzeczywistości. Oczywiście - ONA (rzeczywistość) istnieje OBOK nas i nawet
jesteśmy JEJ częścią dla innych; bo do nas naprawdę należy tylko to "co
pochodzi z ciemności będącej w nas i czego nie znają inni"; to
oczywiście myśl Prousta (VII, 254-5). Choćbyśmy więc nawet nie chcieli mieć
żadnych wizji, czyli wyobrażeń CZEGOKOLWIEK - póki żyjemy, mamy je: oto nie
wychodzimy z domu podczas burzy, bo wyobrażamy sobie (wizja) co by się stało
gdyby piorun uderzył blisko nas albo gdybyśmy przemokli do suchej nitki i
przemarzli (wizja), i przeziębili się i nie mogli w sobotę iść na prywatkę do
Joli, a tam będzie fajnie (wizja). To wszystko przecież są jakieś wizje, choć
z Gustawem/Konradem nie mają one nic wspólnego. Dlatego mimo wszystko nadal sądzę, że
także "przeciętnie utalentowany, lecz CHCĄCY i jednak wrażliwy PRACUŚ -
adept sztuki pianistycznej" powinien przyzwyczaić się do zadawania sobie
podstawowej wagi pytań: "O CO W TYM UTWORZE NAPRAWDĘ POWINNO MI
CHODZIĆ", jakie klimaty w nim WYCZUWAM, "O CZYM" chcę naprawdę
GRAĆ? Inaczej wyrażając tę samą myśl powiem, że odpowiedzi na te i im podobne
pytania oznaczają nie co innego jak "obejmowanie rozumem formy
utworu". Ideoemocjonalna zawartość MEGO wyobrażenia o utworze - jest
moją jego wizją. I tyle na ten temat. Doprawdy bardzo
szczerze pragnę, byście wreszcie zaprzyjaźnili się z tym tak bardzo niewinnym pojęciem! Bo
nie mamy prawa mówić nawet o szansie OSTATECZNEGO "zrozumienia zamiarów
kompozytora" - byłaby to szarlataneria. Uprawiają ją ludzie, którzy
wyobrażają sobie, że jeśli dotarli do LITERY - zrozumieli DUCHA. Nawiasem
mówiąc, za Dinu Lipattim (zob. A. Bielecki, Boski instrument, Ruch Muzyczny
Nr. 3 z 1998 r., s. 33) powtórzę: "Urtext? Tak, to bardzo ważne.
Ale . Urspirit . jest jeszcze ważniejszy dla właściwej
interpretacji". Ale mieć odwagę myśleć, że w 100% zrozumiało się Chopina, Szekspira, Dostojewskiego...? - ha!
Trzeba być poważnie niezrównoważonym - delikatnie mówiąc...! Natomiast prawdą
jest, że aby adekwatnie "zaintonować" utwór - musimy wykreować jego
możliwie wyrazistą WIZJĘ, bo bez niej będziemy jak dziecko w lesie albo "piesek
co wypadł z sań". Na zakończenie (wreszcie) chcę podkreślić,
że myśląc o wizji mam na uwadze także inny jej aspekt: nasza wizja
muzyczności w ogóle musi w jakiś sposób odnosić się do kwestii fortepianowego
dźwięku: dźwięk naszego instrumentu pozbawiony US-PRA-WIE-DLI-WIA-JĄ-CE-GO
jego pojawienie się ideoemocjonalnego tła - brzmi PUSTO i chrapliwie jak pęknięty dzwon; to dźwięk głosu robota o
martwych oczach - moi byli kursanci doskonale wiedzą o co chodzi. Musimy zdawać sobie sprawę z faktu
istnienia fenomenu REZONANSU EMOCJONALNEGO, czyli faktu reagowania przez
słuchaczy na TO, co RZECZYWIŚCIE zachodzi w nas WÓWCZAS gdy produkujemy się na estradzie.
Publiczność (w tym - jurorzy, ale to nieco odmienny temat) w ogóle nie
reagują na to co w grze nieautentyczne, a więc na swój sposób
formalne. Wszystko, co "odrobione" w niezgodzie z naturą muzyki,
która dla nas - rzeczywistych jej realizatorów - powinna być pojmowana jako forma
aktywnie tworzona na estradzie, jest bezwzględnie odrzucane. Oczywiście są
wyjątki, np. - kiedy Twój PROTEKTOR jest jurorem albo kiedy babunia (ta, co
już od dawna jest na bezmięsnej diecie) słucha Twego grania; nie Twojej
muzyki oni (Protektor i babunia) słuchają - ON myśli o punktach dla swojej
kariery, zaś ONA zachwyca się biegłością paluszków ukochanej wnusi lub
ukochanego wnusia i podziwia jak pięknie się ona lub on prezentuje przy
fortepianie w nowej fryzurze lub w nowym garniturze. BABUNIE MAJĄ DO TEGO ŚWIĘTE PRAWO! Antoni napisał (ta sama, dzisiejsza
poczta): "na przyklad
E. Indjic. Jak przyjechał do Paryża z Mazurkami Chopina to po przerwie
wyszedłem na piwo i już nie wróciłem chociaż bilet był bardzo drogi. Brendel
zbudował swą karierę interpretacją Mozarta, w której najmniejsze zagięcie
melodii to jest po prostu Golgota. Dziś ten styl zaczyna się po prostu przejadać.
I Brendel, żeby odbudować swą reputację uzyskał od wydawcy zgodę aby wznowić
jego bardzo stare nagrania, w których widać, że kiedyś był on po prostu
dobrym pianistą..." No. Sami widzicie, że zarówno główkowanie
jak inne (np.: "techniczno-ruchowe") zabawy nie popłacają - a to
dlatego, że lakmusowy papierek rezonansu emocjonalnego z łatwością te rzeczy
wykrywa. Taka jest specyfika naszej sztuki; i dobrze - bo piękniej i
zdecydowanie przyjemniej jest tworzyć obrazy i weryfikować ich ADEKWATNOŚĆ
niż obtłukiwać schematy i potem nie mieć co z nimi robić. Sztuka pozbawiona
rzeczywistego udziału gry intelektu i emocji przestaje być sztuką. Ona staje
się "trudnością
abstrakcyjną, nowym gatunkiem akrobacji" (Szkice..., s. 41). To prawda, że
niełatwo jest wyjść z własnej starej skóry - na ogół nie ma się wtedy za
bardzo do czego wejść i może być nawet chłodno. Ale wierzcie mi: nie ma innej
drogi ku wiecznej szczęśliwości jak praktykowanie jej od zaraz, tu i teraz.
Nie czekajcie tylko zbyt długo! "Spieszcie się..." - jak mówi
Poeta. W absolutnym zakończeniu mam jeszcze kilka
słów do Korespondenta: szukasz - więc znajdziesz! Gratuluję Ci! Twoje
poszukiwania mówią tym nie mniej, żeś jeszcze nie znalazł drogi i cierpisz z
powodu braku Przewodnika. Obrany przez Ciebie kierunek wydaje mi się jednak
coraz bardziej słuszny. Zapraszam Cię do współpracy! Co do Twoich pytań: - Amerykanie są w stanie wyprodukować,
sprzedać i kupić wszystko...; nie - nie znałem wcześniej Seymoura Finka ani
jego "Mastering Piano Technique". Ale właśnie przed chwilą
zajrzałem do Internetu i znalazłem nieco informacji na temat jego podejścia
do spraw naszego zawodu - to wygląda dość ciekawie. Oto linki: 1 i 2 - NLP poznałem z Internetu - w Metodzie Silvy nie dostrzegam nic
sprzecznego z jakąkolwiek religią, a szczególnie - z chrześcijaństwem. Wręcz
przeciwnie: wpływa ona kojąco ona ducha, aktywizuje myślenie, orzeźwia ciało.
Znam ją z książek; o kursach nie mam zdania. - Abby
Whiteside na tle innych
autorów wygląda doprawdy świetnie. Książkę "On Piano Playing"
dostałem wraz z dedykacją od jednego z jej byłych uczniów; niczego NOWEGO
wszakże ta praca nie wnosi - ona propaguje ideę zbliżoną do chopinowskiej.
Sądzę, że Mrs. Whiteside zabrakło może trochę artystycznego temperamentu albo
"szczęścia do ludzi" i dlatego nie zrobiła większej światowej
kariery jako pedagog. - Piszesz: "W Polsce poza Sztuką
Pianistyczną Neuhausa nie mówi się za bardzo o innych ciekawych
pozycjach". Przyczyna prosta: wartościowe prace nie powstają "na
kolanie", a ta książka to swoiste arcydzieło, jak "Hamlet" czy
"Faust" w literaturze. Ogromna większość tekstów dotyczących
pianistyki, które znalazłem w Internecie, to rzeczy dramatycznie
bezwartościowe. Prac, o których warto by mówić po prostu jest baaaardzo mało! I do Drogiej Flore: wszystko będzie nie tylko dobrze,
ale wręcz znakomicie! Jesteś w bardzo szczęśliwej sytuacji; nie przejmuj się
chwilowymi nastrojami - masz tak ogromne możliwości, że doprawdy będąc na
Twoim miejscu skakałbym z radości trzy (do czterech) razy dziennie! Twe
smutne myśli z pewnością wywołał jakiś cień; może lepiej o nim zapomnieć?
Popatrz, wspomniałaś, że doskonale współpracuje Ci się z PIERWSZYM
BONUSEM - wyczuwasz
więc ciężar palców? Bo Chopin już "od. n a j p i e r w s z y c h . lekcji zalecał nadzwyczaj wolne i lekkie
(swobodne) puszczanie palców (...) zdobyty tym sposobem mechanizm przychodzi
stopniowo i niepostrzeżenie, ręka się nie męczy oraz uderzenie jest zawsze
szlachetne, wyraźne i miłe dla ucha" (Szkice..., s.110). Wertując
chopinowskie DOBRE NOWINY zawsze znajdzie się w nich znów coś nowego; powinno
tego nowego wystarczyć do zagrania zarówno Sonat Prokofiewa jak całego
magazynu literatury: od Bacha do końca świata - byle tylko talentu i ochoty
wystarczyło...! Do miłego zobaczenia! Wybaczcie jeśli Was
zanudziłem! - Stefan Aktualizacja: 2007-3-13 |