Wizja - czyli o konieczności poszukiwania nowego...

Motto: Nie dziwię się, że dzieci boją się ciemności; ale dlaczego dorośli boją się światła...?

(Platon)

Nie tak dawno temu, nagle, nastąpiło wyraźne ożywienie mojej korespondencji zarówno z Korespondentem jak z Flore, z którą niedawno właśnie przeszliśmy na "Ty" - na wzór skandynawski, bo "u nas w Finlandii" wszyscy do wszystkich tak mówią i nikomu to nie przeszkadza a wręcz odwrotnie. Zauważyłem zresztą, że w Internecie a nawet w TVP ludzie też zaczynają po prostu zwracać się do siebie po imieniu; bardzo mi się to podoba!

Listy moich młodych Przyjaciół - zresztą każdy z innego powodu - zaskoczyły mnie. Postanowiłem na nie odpowiedzieć możliwie szybko. Pojawił się pomysł napisania tekstu wyjaśniającego moją postawę wobec spraw poruszanych przez ich Oboje; w międzyczasie nadeszły ich następne maile i tak doszło do powstania niniejszej mozaiki, która za zgodą Stron zostaje opublikowana w Internecie jako świadectwo żywego zainteresowania młodych (i nieco starszych) Polaków czymś więcej ponad codzienne problemy bytowe, sportowe czy nawet polityczne.

Oto fragment pierwszej z ostatnich korespondencji Flore:

"Muszę Ci napisać, co zrobiłam z nudą na czwartkowym wykładzie (historia muzyki - wszystko w zeszycie z 1. kl): otóż właśnie napisałam, że jeśli chodzi o wizję przyszłości, szczególnie zawodowej - to nie mam sprecyzowanych planów, a to dlatego, że nie wiem, na ile mogę sobie w nich pozwolić. Jak podejdę do tego sceptycznie, to powstanie co najwyżej plan awaryjny. Jak dodam fantazji, może być zbyt bajecznie.Właśnie, o to chciałam już przedtem zapytać: czy "biznes-plan" ma posiadać awaryjny wątek? Nadzieja nadzieją, ale... (chyba cały idealizm gdzieś ze mnie uleciał, czy to się stało teraz, po liceum?...)

Wierzę - wierzę, czy nie?! - w dobrą przyszłość? Nadaję sens wielu bezsensownym działaniom, ale pozostaje ostrożność - nie obawa, ale właśnie ostrożność w odczuwaniu radości. Chyba to stanowi barierę dla mojego "MAGIS". Trudno to zmienić, skoro przeszłość pokazała mi, jak szybko i niespodziewanie można zostać poddanym NAJGORSZEMU. Wcale nie czuję się przy tym dojrzała, wręcz przeciwnie, bardziej widzę siebie w roli niepogodzonego ze światem dziecka, tupiącego nogami - w miejscu; co przeczy zresztą jego naturalnej skłonności do bycia w ciągłym ruchu... Dziwne zresztą to dziecko - nikt je nigdy nie widział płaczącego (nie cierpię płaczek; płakanie publiczne doprowadza mnie do szału). Nie, stanowczo są lepsze sposoby na rozładowanie nadmiaru żalu czy wszelkich innych "zanieczyszczeń duszy". Płacz to nie katharsis, tylko ból głowy...

Tak więc moją drogę do sukcesywnie coraz weselszego życia wyznacza Czas, być może dłuuuugi. Nic piękniejszego niż trwanie w chęci do ciągłego "budzenia siebie" - i ja tę chęć na pewno mam; chodzi o to, żeby pokonać własny cynizm, pewne wyrobione od lat schematy zachowań (nastawionych na odpieranie ataku). Warto mieć tak naturalne jak Ty podejście do wielu spraw, żeby po prostu zdrowo i z wdzięcznością sobie trwać. Masz rację - nie budzić uśpionych! To gatunek bez świadomości.

Oto - w skrócie - wszystko, co mi aktualnie leży na sercu.Teraz trochę faktów. Recital jest możliwy i planowany. Moja Profesorka mówiła nawet o grudniu - może coś w stylu półrecitalu z kimś jeszcze, ale - nie, bo rozczytałam właśnie I Sonatę Schumanna i chcę ją też ograć, ale raczej nie w grudniu. Chociaż pewnie powinnam na obecnym etapie nauki zakładać i taką możliwość - jeśli dzieci grają wielkie polonezy i inne...wielkie. W ogóle muszę szybciej radzić sobie z nowymi utworami, żeby mieć w czym wybierać po tym roku akademickim. W necie szukałam konkursu - nic szczególnego nie znalazłam, szukając wg wskazówek: "jeszcze nie w Brukseli, najlepiej też nie we Włoszech, bo mafia, ale w Europie". Jeśli coś jest, to nie w najbliższym czasie. Wiele się nakłada w 2005. Szukam dalej. Acha, mówiąc w ostatnim mailu o "złych przyzwyczajeniach" miałam na myśli moją wcześniejszą edukację - nie ostatnie lata..Czy wiesz, ile razy wzdycham, że nie byłam od początku pod opieką kogoś MĄDREGO, jak teraz?

Nie sądzę, żeby moja pani Profesor miała Ci za złe naszą współpracę. Bardzo Ci dziękuję za wyrażenie takiej chęci. Ja jestem całkowicie na TAK, jak wiesz. Więc - szukajmy. Moje nagranie - rozumiem, że nie ma być KONCERTOWE, ale jednak coś musi sobą reprezentować, zatem poczekałabym z tym jeszcze trochę (wiem, byle nie za długo!).

Współpraca z PIERWSZYM BONUSEM układa się pomyślnie przynosząc zamierzone efekty! Dopiero uczę się uczyć. No wiesz, jestem little goat. Niechże SZTUKA STERUJE!"

Mój komentarz: Tak - to zacne i dobre. Ostrożność nigdy nie zawadzi i choć osobiście zwykłem raczej mierzyć "siły na zamiary, a nie zamiar podług sił" - to rozumiem, że można myśleć i postępować inaczej. Czy życiowy "plan biznesowy" powinien zawierać warianty awaryjne? Ależ oczywiście - każda dobra strategia musi je zawierać - szkopuł w tym jednak, że życie może okazać się sprytniejsze - ono potrafi omijać wszelkie "linie Maginota" oraz inne zapasowe punkty i gniazda oporu. Bo ja wiem? Może lepiej zresztą nic nie planować tylko patrzeć pilnie co się wokół i wewnątrz nas dzieje i próbować działać rzeczywiście tyko na miarę sił, tj robić tylko to do czego jesteśmy zdolni jakby z natury, bez wysiłku...?

Szczęśliwi naznaczeni genem przymusu pracy nad sobą! Pamiętam z dawnych lat jak jeden z uczniów, zresztą bardzo zdolny skrzypek i pianista zarazem żalił się swojej nauczycielce fortepianu - "Pani Profesor! Żeby mi się tak CHCIAŁO CHCIEĆ...!". Oto prawda: tak jest, że tylko wielcy mają nieopohamowaną wolę wydobycia z siebie wszystkiego - jak Ojstrach, który po koncercie szedł ćwiczyć w hotelu; jak wielu słynnych jazzmanów, którzy "grają zawsze"; jak Rodin, który wedle wspomnień Rilkego pracował stale, zawsze i niemal bez przerw. Zresztą tak samo dzieje się w nauce (wspomnijmy Skłodowską-Curie) i w biznesie (fortuny nie biorą się z niczego). Przychodzi mi na myśl, że każdy pracuje nad sobą na miarę tego co naprawdę ma do UJAWNIENIA...

Niedługo minęło, a Flore przysłała kolejny mail. Oto jego spory fragment:

"Troszkę mam problemów z samą sobą - tzn.jestem "niepozbierana", systematyczność to cecha, którą darzę wielkim szacunkiem, ale rzadziej praktykuję. Na wczorajszej lekcji moja Pani Prof. uświadomiła mi, że zaniedbuję strategię małych, ale systematycznych postępów, zwłaszcza w myśleniu. To tłumaczy nieudane próby nauczenia się 33 Wariacji Beethovena (wiesz, Diabelli) na pamięć, albo nagłe białe plamy w Schumannie. Irytuje mnie to, że źle dysponuję czasem, że robię przerwę danemu utworowi - 2 lub 3 dniową, najczęściej po udanej lekcji. Grrrr, nie mogę sobie z tym poradzić. Wszystko idzie wolniej, niż bym chciała.

Czasem sama się oszukuję i usprawiedliwiam, powołując się na pasujące w danej chwili do wymówki Twoje słowa, np. tworzę tylko ogólny (ale to naprawdę ogólny) plan utworu (planowanie nastroju, barwy, intonacji) twierdząc, że w grze wszystko się samo ułoży, jeśli tylko uruchomię swoją fantazję. A potem to wcale nie działa - jest chaos, pewne rzeczy wychodzą, ale większość niestety nie - bo albo głowa, albo ręce nie mogą nadążyć w realizowaniu nagłych, surowych półpomysłów. Wiesz, wydaje mi się, że lepiej jest wrócić do zdyscyplinowanego odczytywania tekstu z przesadnym realizowaniem wszystkiego, co chciał kompozytor i czasem nie ignorować też zaleceń wydawcy. Wszystko po to, żeby póżniej na tym fundamencie zbudować coś swojego, żeby wiedzieć, czego naprawdę się chce.

Napisałeś: "Łatwiej jest godzinami bębnić palcami w klawiaturę pod dyktando ustalonych raz na zawsze kanonów niż męczyć głowę samodzielnym poszukiwaniem artystycznie wartościowej interpretacji. Ale dla przeciętnie utalentowanego, lecz CHCĄCEGO i jednak wrażliwego PRACUSIA - adepta sztuki pianistycznej nie jest chyba wskazane tworzenie wizji, jeśli jeszcze nie potrafi objąć rozumem formy utworu. Żeby tworzenie wizji stało się czymś naturalnym (bo sztuczne stwory wywołują śmiech na sali), trzeba wyjść od naturalnego operowania tym, co kompozytor "dał". A wiemy, ze nawet to, pozornie łatwe zadanie, nastręcza wielu trudności (jest takie słowo:nastręcza, czy mi się wydaje?...). Potem, gdy wyuczymy się przejrzystego patrzenia na utwór (poprzez wielogodzinne lub... kilkugodzinne ćwiczenie sposobem "kawa na ławę") i nabierzemy przy tym swobody - wtedy stanie się on NASZYM, będzie sprawiać przyjemność, nieświadomie zaczniemy czerpać korzyści z wygody, z prostoty (a od prostoty do piękna droga chyba króciutka?...) stosując - DODAJĄC - wszelkie środki, jakie nam serce podpowie. [To jest hipoteza; choć na pewno żadna nowość, ale całkiem możliwe, że działa]. Sama radość - bawić się póżniej razem ze słuchaczem - ZAJMUJĄC po prostu jego uwagę; niech nie śmie nawet powiedzieć, że wie dobrze, co stanie się dalej. Ale punktem wyjścia niech będzie uczniowskie potraktowanie problemów, zwłaszcza dynamiki.

Wybieram ten sposób - prawie już go zapomniałam (wydaje mi się, że na początku u mojej Prof. jako bardzo grzeczna, zdyscyplinowana osoba w typie Bardzo Dobrej Uczennicy, tak właśnie robiłam) - to nie jest ta sama procedura, co u młodego Liszta (począwszy od tego, że nigdy nie nadejdzie chwila, w której powiemy: "trochę niuansów - i GOTOWE!"). To będzie PRZYGOTOWANE - do tego, aby powstawać ciągle na nowo (z posiadanego materiału). O efektach (ubocznych też) będę Cię informować na bieżąco. Może to jest rozwiązanie mojego "braku czegoś konkretnego", co mogłabym zaoferować słuchaczowi. Założę się, że taka jest samodyscyplina ludzi pokroju R.S. - tylko, że on poprzestaje na pewnym etapie i gotów jest zanudzić się na śmierć, aby tylko podobało się to jego psorowi.

PS: nie będzie żadnego rozdzielania techniki od muzyki - tego kosekwentnie pilnuję już od jakiegoś czasu. Bo wiesz, ciągle słyszę, że robię coś "za mało". No to posłucham dobrych rad i zrobię "dużo za dużo", żeby odjąć. Odjąć łatwiej niż dodać z niczego - znów cytat. W imię owej "czytelności intencji interpretacyjnych", o których również piszesz. Bardzo mi się podoba ten artykuł [napisany, jeszcze nie opublikowany mój tekst pt "Hamulce i motory pianistycznego rozwoju" - przyp. S.K. - przesłałem go kilku osobom do oceny], jak i wszystko, co czytam Twojego. Jest tak jak mówisz - i ciągle odkrywam coś, co jeszcze SZCZEGÓLNIEJ do mnie przemawia (syndrom kiwania głową i okrzyki "otóż to!"). Oby Twoje słowa dalej NAWRACAŁY szeregi szeregowych uczniów i nauczycieli. Amen.

PPS: przed godziną oglądałam na ARTE ciekawy reportaż o Marcie Argerich. Ona mówi z pełnym przekonaniem, że nigdy nie grozi jej kopiowanie samej siebie. Czasem "dotyka wręcz ryzykownych granic" (wolne tłumaczenie), żeby się nie powtórzyć, nie stanąć w miejscu. Ciekawostka - kiedy miała 9 lat, tuż przed występem z orkiestrą (Mozart) powiedziała sobie (w toalecie zresztą - niech żyją toalety przed kocertami, hihi!): prędzej umrę, niż zagram choć jeden fałszywy dżwięk! Twierdzi, że pomaga jej do dziś taka stanowcza postawa. Hmmm...

PPPS: :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) - to są buźki szczęścia. Wyślij każdą do 5 osób, a będziesz miał szczęście. Nowakowa wysłała i wygrała w totka. Kowalski nie wysłał i złamał nogę. Czy jakoś tak to było - tekst z komórki...

Ściskam i pozdrawiam najserdeczniej - Flore"

Mój komentarz: hm... - WOW! Muszę się zastanowić! A póki co - zapoznajcie się z obszernymi fragmentami pierwszego z ostatnio otrzymanych listów Korespondenta:

"Witam po kolejnej przerwie. Nie wysłałem Ci w końcu tej kasety video, jakoś tak wyszło, nawaliłem, ale miałem trochę spraw na głowie, m. in. problemy z kręgosłupem, itd.

Niezbyt podoba mi się, że kwalifikujesz mnie na swojej stronie internetowej do osób, które myślą o palcach (fizyczności), które spychają na drugi plan muzykę, wyobraźnię itd. "W chwili, w której mądry wskazuje księżyc, nie-za-mądry (mówiąc delikatnie) widzi palec...".

Tak nie jest, gdyż uważam, że zwrócenie uwagi na elementy aparatu gry, warsztatu itp wcale nie musi przeszkadzać w "ujrzeniu księżyca", wrecz przeciwnie - może temu pomóc. Doskonale to rozumiem, że jesli ktoś ma bardzo silną wizję muzyczną, emocjonalną danego utworu, frazy - to jakby same znajdują się środki do zrealizowania tego - przelania tej wizji na fortepian. W moim przypadku też coś takiego występuje często, z tym, że wraz z tą wizją, silnym imperatywem łatwo popełnić wiele błędów techniczno-ruchowych. Wtedy może nawet wyraża się to Co się ma do powiedzenia, albo się tak wydaje, przy nieświadomej do końca niewygodzie gry. Często to ja sam bylem zadowolony z emocji jakie mi towarzyszyły podczas wykonania, ale tych emocji, przynajmniej w takim natężeniu nie odbierał słuchacz, ponieważ mój aparat ruchowy nie przekazywał treści prawidłowo na fortepian! Przykładem jest np. Sonata op. 101 Beethovena, ktorą grałem naprawde nieźle, ale teraz kiedy ją powtarzm, inne mi już towarzyszą emocje niż wtedy, dwa lata temu i widzę wiele błędów techniczno-ruchowych, które były pokonywane jakby przez ten młodzieńczy impet, przez właśnie młodość. Stąd moje zainteresowanie bardziej tą stroną gry na fortepianie.

Pisałem Ci chyba już, że interesuję się psychologią, inteligencją emocjonalną, itd. Ostatnio zainteresowałem się czymś o czym zresztą wspominasz na swojej stronie - konepcją NLP; czy ją rzeczywiście znasz i praktykujesz, byłeś może na jakichś kursach, a może czytałeś jakieś ciekawe książki na ten temat? Inne ostatnie moje zainteresowania to samokontrola umysłu Metodą Silvy - również rzecz bardzo ciekawa. Czy posiadasz jakieś doświadczenie w tych sprawach i czy możesz mi polecić jakieś dobre książki lub warsztaty?

Jak tam Twoje kursy? Czy masz jakieś ciekawe nowe spostrzeżenia? Nie mam nic przeciwko umieszczaniu naszej korespondencji na Twojej stronie, rzeczywiscie to bardzo pożyteczne!

Nie oceniaj mnie źle i nie myśl, że Cię unikam, czy coś takiego, ale tak wyszło, że nie mogłem w te wakacje się z Tobą spotkać: po pierwsze ta sprawa z kręgosłupem, po drugie kiepska sytuacja finansowa, po trzecie - tzw. sprawy osobiste. Nie mówię już o dzisiejszej tragicznej mojej sytuacji jeśli chodzi o cwiczenie. Wynajmuję mieszkanie w bloku, mam wprawdzie pianino, ale w ZWIĄZKU z tym mam konfilkty z sąsiadami, itd. Na naszej akademii jest kilka ćwiczeniówek na kilkadziesiąt osob (pianinka w nienajlepszym stanie). Podobnie jest zapewne i w innych miastach. A potem wszyscy sobie zadaja pytanie: "CO SIE DZIEJE Z POLSKA PIANISTYKA?"

Czasami mam naprawde doly psychiczne, że mam ochotę to wszystko rzucic! Nie wiem co mam robic dalej. Nie wiem - czy wyjeżdżać z Polski, czy może np. bardziej zaangażować się w kameralistykę? W Polsce nie ma w zasadzie chyba ani jednego trio fortepianowego o stałym składzie, grającego nie OD CZASU DO CZASU, ale stale i na stale porządnym europejskim poziomie. Może to byłaby jakaś szansa, nie wiem - po prostu nie wiem. Nie wiem, czy może powinienem zacząć jakieś inne studia - nie miałbym szanse w zasadzie wszędzie (będąc olimpijczykiem w kilku dyscyplinach), czy bardziej zaangażować się w muzykę? Codziennie mam inne pomysly i inne argumenty w dyskusji z samym sobą.

Nie jest łatwo, ale trzeba być dobrej myśli - prawda? W każdym razie pozdrawiam Cię bardzo serdecznie i proszę o odpowiedź.

Korespondent"

Odpisałem Korespondentowi króciutko z powodu pośpiechu, On zaś błyskawicznie przysłał kolejny mail. Oto jego fragment:

"Bardzo dziekuję Ci za maila i artykuł. Jak będziesz miał chwilę czasu, to czy mógłbyś mi jeszcze napisać o jakichś ksiażkach na temat NLP? Napisz, jak sam się zapoznawałeś z NLP?

Co do Metody SIlvy - to wiesz, narazie tylko się teoretycznie zorientowałem co to jest, lecz nie praktykuję tego gdyż spotkałem się z wieloma negatywnymi opiniami na jej temat. Mówią, że może mieć zły wpływ na psychikę, że jest niezgodna z religią chrześcijańską. Czytałem relacje osób, które praktykowału tą metodę na różnych kursach i potem miały problemy. Jakie Ty masz zdanie na temat tej metody?

Czy czytaleś może i masz książke wraz z kaseta video Seymoura Finka "Mastering Piano Technique"?

W Twoim artykule wspominasz o książce Abby Whiteside "On piano playing", masz ja, czytałeś? Czy to ciekawa pozycja? Inna kaseta video z Windsong productions - "Uwalnianie ptaka z klatki". Masz może jakieś ciekawe kasety video z jakimiś recitalami lub lekcjami, itp? Są to materiały nie osiągalne w Polsce. Bardzo interesuja mnie te wszystkie pozycje książkowe i nie tylko, może masz coś jeszcze, co warte jest przeczytania? W Polsce poza "Sztuka Pianistyczna" Neuhausa nie mówi się za bardzo o innych ciekawych pozycjach.

Pozdrawiam Cie serdecznie, jak bedziesz wolniejszy - napisz coś. Dziękuję!

Korespondent"

Tyle moi Drodzy młodzi Przyjaciele...

A teraz wypada się sprężyć i podjąć próbę obrony pozycji zaatakowanych zarówno przez dotąd wierną chopinowskim ideałom Flore, jak przez (przyznaję i cieszę się!) znacznie względem poprzednich listów złagodniałego Korespondenta. W postawach Obojga moich młodych Przyjaciół dokonała się wyraźna ewolucja i ich poglądy zbliżyły się do jakiegoś CENTRUM, do którego mi jednak wcale nie po drodze; o ile w życiu jestem człowiekiem wyjątkowo łatwo idącym na różnego rodzaju kompromisy, o tyle w poglądach na rzeczy elementarne w naszej sztuce nie jestem w stanie godzić się z niejasnościami pojęć czy stosowaniem zasady pars pro toto; w ogóle nie jestem w stanie iść na żadne ustępstwa. Wiem aż nadto dobrze czym takie postępowanie grozi: ono grozi regresem - niczym więcej, ale to aż nadto dużo.

Na szczęście cały problem jest, jak sądzę, wynikiem jednego tylko nieporozumienia... - i w związku z tym wszyscy możemy odetchnąć z ulgą! Jak zawsze, zanim podzielę się z Wami moim odkryciem, muszę troszeczkę pokręcić się po opłotkach - tak, by spokojny i sielski, mały biały domek prawdy ukazał się w całym swoim nastrojowym pięknie z miłej perspektywy lekkiego oddalenia.

Ludzie często boją się siebie, to znaczy - boją się zbyt szczerze patrzeć w siebie z obawy, że mogą tam nic szczególnie wartościowego nie znaleźć. Takich lęków nie mają artyści uprawiający sztukę z niekłamanej i głębokiej potrzeby ducha, a co najważniejsze - NIE WYCHOWYWANI od maleńkości w poczuciu BEZWARTOŚCIOWOŚCI tego co robią w ZESTAWIENIU z czymś innym, co na podstawie funta kłaków nie wartego przesądu uważane jest za WYŁĄCZNIE WIELKIE. Takich lęków nie mają więc rzeźbiarze i graficy, portreciści i pejzażyści, autorzy grafomańskich (zwłaszcza) poezji i próz, TWÓRCY TEATRU (aktorzy, dramatopisarze, scenografowie, lalkarze etc.) oraz wszelkiej maści i rangi KRYTYCY - nie mają ich więc specjalności, do których OD dzieciństwa NIE przygotowują żadne specjalne zakłady "naukowe". Dlatego ludzie zajmujący się wszelkimi wyżej wymienionymi sztukami na ogół pozbawieni są lęku przed WYRAŻANIEM SIEBIE.

Natomiast adepci fortepianu - patrzcie, co za paranoja - którzy przeszli krzyżowe (i bemolowe) drogi trwającego wiele lat szkolenia, mają zauczony na amen lęk przed wniesieniem bodaj czegokolwiek WŁASNEGO do interpretowanej muzyki. W aneksach do Szkiców do metody gry fortepianowej Chopina (Musica Iagellonica, Kraków 1995, s. 115) odnajdujemy wypowiedź Cecylii Działyńskiej, niestety tylko POZORNIE ZGODNĄ z duchem chopinowskiej idei; przytoczone niżej fragmenty tej wypowiedzi wyjaśniają problem niemal wystarczająco jasno:

"Żadnej fantazji własnej nie dodawać do tych utworów niebiańsko fantastycznych, ale które każda domieszka nasza łatwo może przemienić w karykaturę. Fantastyczność Chopina jest natchniona, genialna - nasze dodatki są grubiaństwem, najwyższą zuchwałością, zarozumiałością, brakiem wychowania, dobrego tonu i krzywdą wyrządzoną Chopinowi, której nikomu nie godzi się wyrządzać."

I dalej: "Zalety moralne: rzetelność, wytrwałość w pracy, ostrożność, uwaga, delikatność, ZAPARCIE SIEBIE PRZEDE WSZYSTKIM..." - duże litery są mojego pomysłu.

Z tej samej książeczki, tyle, że spod chopinowskiego pióra (s. 42) pochodzą zaś następujące słowa dotyczące celu kształcenia w pianistyce: chodzi o to "...aby grać swobodniej, TAK JAK CZUJESZ, wielkich mistrzów, w których umiesz już gustować." - i tu duże litery wstawiłem wedle mego upodobania aby chopinowską myśl uczynić jeszcze bardziej wyraźną. Karol Mikuli (1821 - 1897), jedyny - jeśli wierzyć opinii Prof. Eigeldingera - "prawdziwie profesjonalny uczeń Chopina" tak pisał o grze swego i naszego Mistrza: "Wywierał on silne wrażenie poprzez męską i szlachetną energię, jaką wyzwalał w stosownych miejscach - energię wolną od brutalności, umiejąc w równym stopniu czarować słuchacza słodyczą swej gry pełnej uduchowienia..." (Szkice..., s. 98).

Jakże to więc mamy godzić te wypowiedzi? Jak sądzę - zbyt wiele nasza tradycja pianistyczna zawdzięcza poglądom typowym dla pań z "TOWARZYSTWA", które sztuką zajmowały się JEDYNIE w chwilach wolnych od innych zajęć - poglądom niewątpliwie szlachetnym, ale w rezultacie wiodącym prosto do artystycznej nijakości. Nie czarujmy się - te panie nie musiały wysilać się na COŚ WIĘCEJ ponad pielęgnowanie pewnych FORM TRADYCJI, artystycznie wyschłych od dawna tak samo, jak wyschłe i bezbarwne stały się kwiaty niegdyś ukryte między kartami welinowego papieru ich dziewczęcych sztambuchów.

Przekazywana z pokolenia w pokolenie bibuła SZACUNKU - chorego z przejęcia się sprawą - wysuszała wszelkie żywe uczucia jakie chopinowska wielka sztuka wyzwalała kiedyś w sercach jego współczesnych! Pisałem już wcześniej o jeszcze jednym aspekcie sprawy, niezbędnie koniecznym do zrozumienia o co p. Działyńskiej oraz innym damom z jej pokolenia bezdyskusyjnie SŁUSZNIE chodziło:

- owo dodawanie "fantazji własnej" istotnie było za czasów Chopina i późniejszych, aż do końca lat 30-tych XX wieku fatalną zmorą dla wielu POWSZECHNIE ULUBIONYCH kompozytorów! To fakt! Ale przecież nie wolno sterylizacyjnych zapędów rozciągać na pole rzeczywistej interpretacji - w tej sprawie nie może chodzi o śmiałość koloru czy emocjonalną żywość gry, a o iście brutalne DODATKI w rodzaju "upiększeń" w akordach, trylach, dodawanie basów, dopisywanie kadencji itp. To o to zapewne chodziło p. Działyńskiej oraz innym strażnikom czystości chopinowskiego stylu. Czasy, w których tego typu "twórcze uzupełnienia" były na porządku dziennym, na szczęście już minęły i żywy duch muzyki Chopina powinien wreszcie się odrodzić - trzeba go wyjąć zza szafy (może gdzieś w TiFC:u siedzi...?), przewietrzyć z zapaszku zetlałej naftaliny i odorku młodość prababć pamiętającej pleśni; trzeba duchowi muzyki Chopina dać w Polsce wreszcie pożyć...!

Czy to znaczy, że trzeba coś majstrować w tekstach czyichkolwiek dzieł, wprowadzać SWOJĄ dynamikę? Ale skądże znowu! Nie potrafię zrozumieć na podstawie czego Flore - zresztą tylko pośrednio (ale przecież...) przypisuje mi takie chęci?

Pisze ona: "Wiesz, wydaje mi się, że lepiej jest wrócić do zdyscyplinowanego odczytywania tekstu z przesadnym realizowaniem wszystkiego, co chciał kompozytor i czasem nie ignorować też zaleceń wydawcy. Wszystko po to, żeby póżniej na tym fundamencie zbudować coś swojego, żeby wiedzieć, czego naprawdę się chce..."

Albo tak: "Czasem sama się oszukuję i usprawiedliwiam, powołując się na pasujące w danej chwili do wymówki Twoje słowa, np. tworzę tylko ogólny (ale to naprawdę ogólny) plan utworu (planowanie nastroju, barwy, intonacji) twierdząc, że w grze wszystko się samo ułoży, jeśli tylko uruchomię swoją fantazję. A potem to wcale nie działa - jest chaos, pewne rzeczy wychodzą, ale większość niestety nie - bo albo głowa, albo ręce nie mogą nadążyć w realizowaniu nagłych, surowych półpomysłów."

Tymczasem prawda jest taka, że: "nagłe, surowe półpomysły" trzeba szlifować i obrabiać tak długo aż się staną prawdziwie wartościowymi rozwiązaniami! "Punktem wyjścia" do tego celu z pewnością nie może być żadne "uczniowskie traktowanie problemów", a szczególnie dynamiki, której kontrola reguluje instrumentalną wygodę gry. Przechodząc zaś do mojej kursowej praktyki, o którą m.inn. pytał Korespondent - to przecież nigdy się w moich kursach o nic innego nie staram jak stale i tylko o UNAOCZNIANIE IDEI, niekiedy tak wyraźnie przejawiającej się w utworze, że aż BOLI fakt nie dostrzegania jej przez poszukującego swego do niej stosunku interpretatora! Słuchałaś już, Dear, nie jednej i nie dwu moich lekcji i wiesz, że jak zdejmuję okulary - to tylko po to, by WSKAZUJĄCYM PALCEM WSKAZAĆ - co jeszcze w pracy nad utworem zostało pominięte z TEGO, co w NUTACH "STOI NAPISANE"! Doprawdy trudno o bardziej "zdyscyplinowane odczytywanie tekstu" niż proponowene przeze mnie na wszystkich zajęciach kursowych i nie tylko!

Porównajmy teraz poglądy Flore z myślami Korespondenta: "Doskonale to rozumiem, że jesli ktoś ma bardzo silną wizję muzyczną, emocjonalną danego utworu, frazy - to jakby same znajdują się środki do zrealizowania tego - przelania tej wizji na fortepian. W moim przypadku też coś takiego występuje często, z tym, że wraz z tą wizją, silnym imperatywem łatwo popełnić wiele błędów techniczno-ruchowych. Wtedy może nawet wyraża się to Co się ma do powiedzenia, albo się tak wydaje, przy nieświadomej do końca niewygodzie gry. Często to ja sam bylem zadowolony z emocji jakie mi towarzyszyły podczas wykonania, ale tych emocji, przynajmniej w takim natężeniu nie odbierał słuchacz, ponieważ mój aparat ruchowy nie przekazywał treści prawidłowo na fortepian! Przykładem jest np. Sonata op. 101 Beethovena, ktorą grałem naprawde nieźle, ale teraz kiedy ją powtarzm, inne mi już towarzyszą emocje niż wtedy, dwa lata temu i widzę wiele błędów techniczno-ruchowych, które były pokonywane jakby przez ten młodzieńczy impet, przez właśnie młodość. Stąd moje zainteresowanie bardziej tą stroną gry na fortepianie."

I wzmocnijmy to porównanie raz jeszcze słowani Flore: "dla przeciętnie utalentowanego, lecz CHCĄCEGO i jednak wrażliwego PRACUSIA - adepta sztuki pianistycznej, nie jest chyba wskazane tworzenie wizji, jeśli jeszcze nie potrafi objąć rozumem formy utworu. Żeby tworzenie wizji stało się czymś naturalnym (bo sztuczne stwory wywołują śmiech na sali), trzeba wyjść od naturalnego operowania tym, co kompozytor "dał". A wiemy, ze nawet to, pozornie łatwe zadanie, nastręcza wielu trudności (jest takie słowo:nastręcza, czy mi się wydaje?...). Potem, gdy wyuczymy się przejrzystego patrzenia na utwór (poprzez wielogodzinne lub... kilkugodzinne ćwiczenie sposobem "kawa na ławę") i nabierzemy przy tym swobody - wtedy stanie się on NASZYM, będzie sprawiać przyjemność, nieświadomie zaczniemy czerpać korzyści z wygody, z prostoty (a od prostoty do piękna droga chyba króciutka?...) stosując - DODAJĄC - wszelkie środki, jakie nam serce podpowie."

Widzicie sami, jacy jesteście: jednak za wszelką cenę, stosując jakieś tzw. sposoby - "naturalne", "techniczno-ruchowe", "kawa na ławę" itd - chcielibyście jednak uciec od konieczności podjęcia twórczego wysiłku. Marzycie o "wbiciu" utworu w palce na tyle, by kiedy to nastąpi - DODAĆ tylko do niego jakąś emocję i kolor i móc już zaraz bawić się nim - ze słuchaczem czy bez niego, nie ważne! Choć tyle dobrego, że nie chodzi o męczenie, a o zabawę. To jest OK, ale droga? Ta droga nie zaprowadzi do celu nigdy!

Dla odprężenia popatrzcie jak William Wharton (Historie rodzinne, REBIS, Poznań 2000, s. 51) pięknie wyraził pewną bardzo istotną prawdę: "Powodem do robienia czegoś powinna być przyjemność, jaką to sprawia. Muzyka, malowanie, pisanie, taniec, w tej kategorii mieszczą się wszelkie sztuki. To fakt, że niektórzy ludzie żyją z tych rzadkich umiejętności, rozwiniętych w owych szczególnych i radosnych dziedzinach. Ważniejsze są jednak miliony tych, którzy oddają się owym zajęciomn dla czystej przyjemności. Zwaszcza ludzie, którzy odczuwają tę radość - patrząc, słuchaqjąc, czując, chłonąc wszystkimi zmysłami - i pozwalają, by magia wkroczyła w ich życie. Chodzi o ów rys artystycznej wrażliwości w każdym z nas. Wszystkie społeczności powinny się bardziej skoncentrować na wspomaganiu tej radosnej potencji tkwiącej w każdej jednosce".

To nie żaden (spłycany zazwyczaj) epikureizm, to mądrość doświadczonego życiem człowieka, który wie - jak wie też ksiądz Twardowski - że trzeba "spieszyć się kochać ludzi" i cenić świat wartości przez nich tworzony. A w naszej sprawie nie chodzi przecież o to - "co Mikuli powiedział" - choć istotnie powiedział bardzo wiele mądrych rzeczy wspominając Chopina-pedagoga ("powtarzał nieustannie, że ćwiczenia ... wymagają udziału CAŁEJ INTELIGENCJI i WOLI ucznia."; Szkice..., s. 99, DUŻE litery - mój pomysł), a o to by wiarę w możliwość "wykucia" materiału zamienić w przekonanie o konieczności takiej jego obróbki, w której przedmiotem doskonalenia są po równi wyrazistość intencji jak precyzja działania realizującego je aparatu. Kto jak kto, ale Ty - Droga Flore - że tak powiem "na własnej skórze" doświadczyłaś cudu metamorfozy, jaka się w Twoim skądinąd świetnym graniu przynajmniej dwukrotnie dokonała: próba generalna, a potem drugi bis. Zresztą nawet razem nad nim nie pracowaliśmy. Zrozumiałaś po prostu SPOSÓB - i on zadziałał; to były niezapomniane przeżycia i nie tylko ja to tak odebrałem, dobrze o tym wiesz! Nie sądź przecież, że i mnie i wielu ów SPOSÓB nie uciekał z garści; goniłem go wielokrotnie - nie winiąc jednak nikogo za chwilowe poczucie mojej wobec bezradności wobec muzyki i fortepianu.

Wyjaśniam przy okazji, że istotnie chodzi o pewną magię, która polega na tym, że pianista zaczyna stanowić jedność - jego wola zaczyna rzeczywiście sterować, uszy - słyszeć, ręce stają się rzeczywiście poddane impulsom pochodzącym ze świata czytelnych wizji, temperatura emocji rośnie - tak rodzi się zjawisko, które krytycy określają mianem kreacji artystycznej. Jasne jest, że do tego trzeba wielu lat doskonałej pracy. Nie jestem pierwszy i nie ostatni, który tak powie!

Spójrzcie też na cytat z innego korespondenta - Antoni . jest kulturoznawcą, ale nie tylko; oto fragment jego dzisiejszego maila: "W wielu dziedzinach istniały tendencje do wyodrębniania aspektu technicznego i do nauczania go oddzielnie, uwarunkowując dostep do "wyższych treści" od opanowania formy. Ale trzeba też jasno zdać sobie sprawę, że jeśli chodzi, tak w szczególności, o sztukę cyrkową, to Chińczycy są dziś jej niedoścignionymi mistrzami. Widzialem film, w którym bez ogródek pokazują jak tresują, bez przesady używajac to słowo, malutkie dzieci aby dostosować ich ciało i psychomotorykę do wymogów cyrkowego spektaklu. W okrucieństwie biją na głowę Rosjan, którzy też daleko doszli w sztuce cyrkowej, ale aż tak okrutnie dzieci nie tresują, wiec w ostatecznym rozrachunku to właśnie Chińczycy zaczynają "wygryzać" Rosjan z pierwszych miejsc w cyrowych konkursach i festiwalach.

Teraz pojawia się pytanie - czy można ośmielić się aby poddać dyskusji takie właśnie pytanie: czy muzyczna sztuka wykonawcza ma coś wspólnego z cyrkiem? I nie ma co chować głowę w piasek! Oczywiście, że ma wiele wspólnego. Ale jest też wiele różnic. W muzycznej sztuce wykonawczej są aspekty, których nie da się osiągnąć wyłącznie łamiąc opór ciała i dostosowując jego funkcjonowania do wymogów mechaniki spektaklu."

Widzicie - niby ładne i niby prawdziwe! Sądzę jednak - przy całym szacunku dla mego Drogiego Przyjaciela, że muzycznej sztuki wykonawczej jednak nie można porównywać z cyrkową: CEL jest tu zupełnie INNY! W cyrku FORMA RUCHU "sama w sobie" jest celem i wartością - o nią tu przecież chodzi. Natomiast celem muzycznej sztuki wykonawczej jest WYRAZ - osiągany, prawda, PRZY POMOCY jakichś form ruchu, ale nie one przecież interesują ODBIORCĘ i dlatego ich użycie musi odbywać się w stałym związku z CELEM, a nie JAKBY OBOK niego. Czy to jest NIEZROZUMIAŁE? Że nie mając CELU stale przed oczami po prostu nie da się do niego dojść...?

Teraz do sedna rzeczy: pojęciem, które Was najwidoczniej przeraża jest pojęcie WIZJI... - Finowie powiedzieliby na tym miejscu huh-huh...! A ja powiem, że to właśnie jest to jedno/jedyne nieporozumienie, o którym wspominałem na początku tego listu. Wasz lęk bierze się z odruchowego wyobrażania sobie, że domagam się od Was kreowania WARTOŚCI NOWYCH i cennych na miarę conajmniej Improwizacji z III części "Dziadów", do czego nie czujecie się JESZCZE GOTOWI...! Ja też zresztą nie i w ogóle nigdy nie sądziłem, by można było to pojęcie, które w moim języku ma stricte TECHNICZNO-POMOCNICZE znaczenie - interpretować w aż tak groźnie romantyczny sposób. Ale z drugiej strony patrząc - nie dziwota, że młodzi Polacy wychowani w kulcie Wieszczów z tak głębokim respektem podchodzą do słowa - visio, które w najprostszym tłumaczeniu oznacza: "widzenie; zjawisko; idea".

Spójrzcie nieco weselszym okiem na kwestię "wizji": oto pies widzi kość i zaczyna się ślinić; dzieje się tak dlatego, że oczami swej wygłodniałej duszy wyobraża sobie niebiańskie rozkosze płynące z (mmmm-niam!) BEZPOŚREDNIEGO KONTAKTU z nią, z rzeczywistą kością. Ta wizja ożywia go i jeśli jest inteligentny, zacznie się przymilać i pokazywać swoje śliczne sztuczki; jeśli głupi - to może i warknąć w stronę potencjalnego konkurenta, powiedzmy - Bogu ducha winnej babci, która nie w porę nadciągnęła z laseczką od strony kredensu (od lat zresztą będąc na bezmięsnej diecie)! Pies ma jednak swoją WIZJĘ i rozpoznając rzeczywistość działa podług norm sobie właściwych - pies "swoje wie". Oczywiście, każdy pies "wie" co innego i nawet w bardzo podobnych sytuacjach różne psy mają różne wizje i reakcje (nie wiedzą one o tym, że to co "mają" - to właśnie jakaś WIZJA, podobnie jak ów bohater Moliera, który mówiąc PROZĄ nie wiedział, że TO się TAK nazywa...).

My też powinniśmy "wiedzieć swoje ", a partytura jest dla nas takim samym kawałkiem rzeczywistości jak kość dla psa i musimy sobie jej zawartość jakoś wyobrażać (wizja). Problem w tym - jak będziemy reagować na jej zawartość? Jedni - może warkną, inni wyczują tam A, a inni B lub C; jeszcze inni znajdą tam coś jeszcze innego: każdy więc będzie mieć inne wyobrażenie zawartości ideoemocjonalnej dowolnego utworu. I tak powinno być! Prof. Matti Huttunen (Akademia im.Sibeliusa, Helsinki) świetnie powiedział: "Bezsensowne jest - i równocześnie kompletnie bezowocne rozważanie, jaki powinien być "autentyczny" sposób interpretowania Sibeliusa" (RONDO, Nr 6/2002, s.35; tłum. S.K.). Na tej samej podstawie dla jednych muzyka Mahlera jest genialna, a dla innych nudna; jeden z moich kolegów mawiał, że " Debussy" - to kolorowa oranżada", a Horowitz był zdania, że w jednym Mazurku Chopina więcej jest muzyki niż we wszystkich Symfoniach Brucknera. Ludzie tworzą sobie określone wizje zjawisk, siebie samych, innych ludzi, obrazy sytuacji itd - i wyłącznie na tej podstawie dokonują ocen rzeczywistości. Oczywiście - ONA (rzeczywistość) istnieje OBOK nas i nawet jesteśmy JEJ częścią dla innych; bo do nas naprawdę należy tylko to "co pochodzi z ciemności będącej w nas i czego nie znają inni"; to oczywiście myśl Prousta (VII, 254-5). Choćbyśmy więc nawet nie chcieli mieć żadnych wizji, czyli wyobrażeń CZEGOKOLWIEK - póki żyjemy, mamy je: oto nie wychodzimy z domu podczas burzy, bo wyobrażamy sobie (wizja) co by się stało gdyby piorun uderzył blisko nas albo gdybyśmy przemokli do suchej nitki i przemarzli (wizja), i przeziębili się i nie mogli w sobotę iść na prywatkę do Joli, a tam będzie fajnie (wizja). To wszystko przecież są jakieś wizje, choć z Gustawem/Konradem nie mają one nic wspólnego.

Dlatego mimo wszystko nadal sądzę, że także "przeciętnie utalentowany, lecz CHCĄCY i jednak wrażliwy PRACUŚ - adept sztuki pianistycznej" powinien przyzwyczaić się do zadawania sobie podstawowej wagi pytań: "O CO W TYM UTWORZE NAPRAWDĘ POWINNO MI CHODZIĆ", jakie klimaty w nim WYCZUWAM, "O CZYM" chcę naprawdę GRAĆ? Inaczej wyrażając tę samą myśl powiem, że odpowiedzi na te i im podobne pytania oznaczają nie co innego jak "obejmowanie rozumem formy utworu". Ideoemocjonalna zawartość MEGO wyobrażenia o utworze - jest moją jego wizją.

I tyle na ten temat. Doprawdy bardzo szczerze pragnę, byście wreszcie zaprzyjaźnili się z tym tak bardzo niewinnym pojęciem! Bo nie mamy prawa mówić nawet o szansie OSTATECZNEGO "zrozumienia zamiarów kompozytora" - byłaby to szarlataneria. Uprawiają ją ludzie, którzy wyobrażają sobie, że jeśli dotarli do LITERY - zrozumieli DUCHA. Nawiasem mówiąc, za Dinu Lipattim (zob. A. Bielecki, Boski instrument, Ruch Muzyczny Nr. 3 z 1998 r., s. 33) powtórzę: "Urtext? Tak, to bardzo ważne. Ale . Urspirit . jest jeszcze ważniejszy dla właściwej interpretacji". Ale mieć odwagę myśleć, że w 100% zrozumiało się Chopina, Szekspira, Dostojewskiego...? - ha! Trzeba być poważnie niezrównoważonym - delikatnie mówiąc...! Natomiast prawdą jest, że aby adekwatnie "zaintonować" utwór - musimy wykreować jego możliwie wyrazistą WIZJĘ, bo bez niej będziemy jak dziecko w lesie albo "piesek co wypadł z sań".

Na zakończenie (wreszcie) chcę podkreślić, że myśląc o wizji mam na uwadze także inny jej aspekt: nasza wizja muzyczności w ogóle musi w jakiś sposób odnosić się do kwestii fortepianowego dźwięku: dźwięk naszego instrumentu pozbawiony US-PRA-WIE-DLI-WIA-JĄ-CE-GO jego pojawienie się ideoemocjonalnego tła - brzmi PUSTO i chrapliwie jak pęknięty dzwon; to dźwięk głosu robota o martwych oczach - moi byli kursanci doskonale wiedzą o co chodzi.

Musimy zdawać sobie sprawę z faktu istnienia fenomenu REZONANSU EMOCJONALNEGO, czyli faktu reagowania przez słuchaczy na TO, co RZECZYWIŚCIE zachodzi w nas WÓWCZAS gdy produkujemy się na estradzie. Publiczność (w tym - jurorzy, ale to nieco odmienny temat) w ogóle nie reagują na to co w grze nieautentyczne, a więc na swój sposób formalne. Wszystko, co "odrobione" w niezgodzie z naturą muzyki, która dla nas - rzeczywistych jej realizatorów - powinna być pojmowana jako forma aktywnie tworzona na estradzie, jest bezwzględnie odrzucane. Oczywiście są wyjątki, np. - kiedy Twój PROTEKTOR jest jurorem albo kiedy babunia (ta, co już od dawna jest na bezmięsnej diecie) słucha Twego grania; nie Twojej muzyki oni (Protektor i babunia) słuchają - ON myśli o punktach dla swojej kariery, zaś ONA zachwyca się biegłością paluszków ukochanej wnusi lub ukochanego wnusia i podziwia jak pięknie się ona lub on prezentuje przy fortepianie w nowej fryzurze lub w nowym garniturze.

BABUNIE MAJĄ DO TEGO ŚWIĘTE PRAWO!

Antoni napisał (ta sama, dzisiejsza poczta): "na przyklad E. Indjic. Jak przyjechał do Paryża z Mazurkami Chopina to po przerwie wyszedłem na piwo i już nie wróciłem chociaż bilet był bardzo drogi. Brendel zbudował swą karierę interpretacją Mozarta, w której najmniejsze zagięcie melodii to jest po prostu Golgota. Dziś ten styl zaczyna się po prostu przejadać. I Brendel, żeby odbudować swą reputację uzyskał od wydawcy zgodę aby wznowić jego bardzo stare nagrania, w których widać, że kiedyś był on po prostu dobrym pianistą..."

No. Sami widzicie, że zarówno główkowanie jak inne (np.: "techniczno-ruchowe") zabawy nie popłacają - a to dlatego, że lakmusowy papierek rezonansu emocjonalnego z łatwością te rzeczy wykrywa. Taka jest specyfika naszej sztuki; i dobrze - bo piękniej i zdecydowanie przyjemniej jest tworzyć obrazy i weryfikować ich ADEKWATNOŚĆ niż obtłukiwać schematy i potem nie mieć co z nimi robić. Sztuka pozbawiona rzeczywistego udziału gry intelektu i emocji przestaje być sztuką. Ona staje się "trudnością abstrakcyjną, nowym gatunkiem akrobacji" (Szkice..., s. 41). To prawda, że niełatwo jest wyjść z własnej starej skóry - na ogół nie ma się wtedy za bardzo do czego wejść i może być nawet chłodno. Ale wierzcie mi: nie ma innej drogi ku wiecznej szczęśliwości jak praktykowanie jej od zaraz, tu i teraz. Nie czekajcie tylko zbyt długo! "Spieszcie się..." - jak mówi Poeta.

W absolutnym zakończeniu mam jeszcze kilka słów do Korespondenta: szukasz - więc znajdziesz! Gratuluję Ci! Twoje poszukiwania mówią tym nie mniej, żeś jeszcze nie znalazł drogi i cierpisz z powodu braku Przewodnika. Obrany przez Ciebie kierunek wydaje mi się jednak coraz bardziej słuszny. Zapraszam Cię do współpracy!

Co do Twoich pytań:

- Amerykanie są w stanie wyprodukować, sprzedać i kupić wszystko...; nie - nie znałem wcześniej Seymoura Finka ani jego "Mastering Piano Technique". Ale właśnie przed chwilą zajrzałem do Internetu i znalazłem nieco informacji na temat jego podejścia do spraw naszego zawodu - to wygląda dość ciekawie. Oto linki: 1 i 2

- NLP poznałem z Internetu

- w Metodzie Silvy nie dostrzegam nic sprzecznego z jakąkolwiek religią, a szczególnie - z chrześcijaństwem. Wręcz przeciwnie: wpływa ona kojąco ona ducha, aktywizuje myślenie, orzeźwia ciało. Znam ją z książek; o kursach nie mam zdania.

- Abby Whiteside na tle innych autorów wygląda doprawdy świetnie. Książkę "On Piano Playing" dostałem wraz z dedykacją od jednego z jej byłych uczniów; niczego NOWEGO wszakże ta praca nie wnosi - ona propaguje ideę zbliżoną do chopinowskiej. Sądzę, że Mrs. Whiteside zabrakło może trochę artystycznego temperamentu albo "szczęścia do ludzi" i dlatego nie zrobiła większej światowej kariery jako pedagog.

- Piszesz: "W Polsce poza Sztuką Pianistyczną Neuhausa nie mówi się za bardzo o innych ciekawych pozycjach". Przyczyna prosta: wartościowe prace nie powstają "na kolanie", a ta książka to swoiste arcydzieło, jak "Hamlet" czy "Faust" w literaturze. Ogromna większość tekstów dotyczących pianistyki, które znalazłem w Internecie, to rzeczy dramatycznie bezwartościowe. Prac, o których warto by mówić po prostu jest baaaardzo mało!

I do Drogiej Flore: wszystko będzie nie tylko dobrze, ale wręcz znakomicie! Jesteś w bardzo szczęśliwej sytuacji; nie przejmuj się chwilowymi nastrojami - masz tak ogromne możliwości, że doprawdy będąc na Twoim miejscu skakałbym z radości trzy (do czterech) razy dziennie! Twe smutne myśli z pewnością wywołał jakiś cień; może lepiej o nim zapomnieć? Popatrz, wspomniałaś, że doskonale współpracuje Ci się z PIERWSZYM BONUSEM - wyczuwasz więc ciężar palców?

Bo Chopin już "od. n a j p i e r w s z y c h . lekcji zalecał nadzwyczaj wolne i lekkie (swobodne) puszczanie palców (...) zdobyty tym sposobem mechanizm przychodzi stopniowo i niepostrzeżenie, ręka się nie męczy oraz uderzenie jest zawsze szlachetne, wyraźne i miłe dla ucha" (Szkice..., s.110). Wertując chopinowskie DOBRE NOWINY zawsze znajdzie się w nich znów coś nowego; powinno tego nowego wystarczyć do zagrania zarówno Sonat Prokofiewa jak całego magazynu literatury: od Bacha do końca świata - byle tylko talentu i ochoty wystarczyło...!

Do miłego zobaczenia! Wybaczcie jeśli Was zanudziłem! - Stefan

 

Aktualizacja: 2007-3-13