studia ZAGRANICZNE... Motto: Współcześni młodzi pianiści ćwiczą na
ogół tak bardzo wiele, że nawet kiedy wreszcie wejdą na estradę - to dalej
ćwiczą i ćwiczą... (Artur Rubinstein) Siedziby są TAM czasem doprawdy imponujące i
nauczyć się można wiele, a przede wszystkim zdobyć zupełnie inny pogląd na
muzykę i muzykowanie jako zjawisko społeczne, formę komunikacji itd, itp. Jednak
koszty tej edukacji, także w czysto psychologicznym wymiarze – obawiam się –
mogą dla nie w pełni do takiej wyprawy przygotowanego absolwenta polskiej PSM
II st okazać się niewspółmiernie wielkie w relacji do korzyści możliwych do osiągnięcia. Oto kilka słów na temat
studiów zagranicznych; pozwólcie, że zacznę od anegdoty opowiedzianej przez
Prof. Güntera Ludwiga z Kolonii, otóż: - do Juilliard School of
Music (zauważmy, że oni nie tytułują się Akademią - już kiedyś wpadło
mi to w oko) przyjechał niemiecki stypendysta i po wielu staraniach i
zachodach trafił na lekcję do słynnej, może najsłynniejszej Profesorki
fortepianu w całej historii tej uczelni - Mrs. Rosiny
Lhevinne (żeby było jaśniej - wdowa po Józefie Lewinie, genialnym
rosyjskim pianiście, a ona sama - też absolwentka Konserwatorium
Moskiewskiego). Wszedł więc nasz bohater do apartamentu urządzonego, jak to
bywa w każdym tradycyjnym wielkim amerykańskim pokoju hotelowym: rasowy biedermeier i do tego dwa
równie rasowe wielkie Steinwaye. Gdzieś daleko na sofie, w kącie, dojrzał
maleńką postać babuleńki zakutanej w pledy i szale. Pozdrowił... - bez
reakcji. Zbliżył się do fortepianu i zaczął mimo wszystko grać. Kiedy skończył
Sonatę b moll Rachmaninowa nadal trwała niczym niezmącona cisza. Wstał
więc i zaczął w ukłonach wycofywać się w kierunku przedpokoju; babunia ani
mru-mru, ale kiedy już dotykał klamki, usłyszał cichutkie westchnienie, a
potem słowa: "Play it again...". Zagrał. Bez reakcji.
Ukłonił się, zerknął dyskretnie w JEJ stronę - bez reakcji. Wyszedł... - i
wrócił do kraju jako uczeń Rosiny Lhevinne. A teraz do rzeczy: w książce
Evenings with Horowitz jej autor,
David Dubal, profesor fortepianu w Juilliard, opisuje m. inn. tamtejsze
metody pracy. Oto obraz, jaki mi z tej lektury pozostał: przygotować na za
tydzień wszystkie Preludia Debussy'ego; dasz radę - to na za dwa
tygodnie przygotujesz 3, 4 i 5 Sonatę Skriabina, a jak i to się uda,
to na "za miesiąc" - Kunst der Fuge i tak dalej i dalej, aż
do dyplomu. Zresztą wcale tego nie uważam ani za dziwne, ani - tym bardziej -
za złe! Oto inny obrazek: Pamiętam z jednej z
zagubionych już niestety moich rosyjskich książek, Prof. Jakov I. Milstein
opisuje w niej pracę swego dawnego pedagoga, Prof. Konstantego N. Igumnowa,
że Maria Grinberg, kiedy zaczęła studia w klasie Konstantego Nikołajewicza,
również na "za tydzień" dostała do nauczenia się 4 Ballady
Chopina - i nic, i zagrała je wszystkie po tygodniu. Będąc w Moskwie sam -
poznałem studenta wówczas I roku (właśnie w klasie Prof. Milsteina), który na
egzaminie wstępnym, oprócz innych wymaganych regulaminowo pozycji,
przedstawił do wyboru komisji oba tomy Das Wohltemperierte Klavier.
Podczas tego samego pobytu miałem możność obserwować przygotowania do
Konkursu im. Czajkowskiego. Pierwsze, co mnie uderzyło, to zero stresu. A
drugie, że Andrei Gavrilov, który w sumie wygrał, nawet nie brał udziału w
eliminacjach krajowych – bo WÓWCZAS jeszcze nie miał gotowego repertuaru.
Gilels go potem, posłuchał i zadecydował, że OK – niech gra. No i zagrał. Piszę o tych faktach nie bez
kozery - chcę bowiem unaocznić skalę wymagań
stawianych tym, którzy następnie przebijają się przez życie do kariery. Taki
styl pracy jednak nie jest możliwy ani potrzebny we wszystkich przypadkach!
Niezwykłe możliwości wielkich talentów i niezwyczajna ich pracowitość wręcz
prowokują do stawiania takich wymagań - więc się je stawia i spirala pracy
oraz osiągnięć dalej nakręca się sama. A w Japonii? Informacje mam
z pierwszej ręki, od kolegi, który spędził w Tokio kilka adnych lat. Otóż dom
Sen-seja (Mistrza, czyli znanego
Profesora) jest pełen stale tam zatrudniających się studentów, którzy
sprzątają, gotują, chodzą po zakupy itd. Profesor siedzi w gabinecie i
"uczy", to znaczy co jakiś czas prosi kolejnego delikwenta i
łaskawie pozwala zagrać coś, nad czym ten ostatnio pracował. Słucha w
skupieniu, potem najczęściej kręci głową i powiada spokojnie "ćwicz to
jeszcze, moje dziecko! Ten utwór jest jeszcze niegotowy". Czasem jednak,
kiedy naprawdę wszystko jest odrobione na medal z iście japońską dokładnością
- gratuluje i prosi studenta, żeby zaproponował jakiś nowy utwór, który
zresztą z reguły zatwierdza jako nadający się do obróbki. Oczywiste, że takie
lekcje kosztują bardzo słono, nawet jak na japońskie ceny, znacznie wyższe od
europejskich i amerykańskich. Pamiętam z Moskwy: do klasy Prof. Jakova Fliera weszła studentka, jakaś
Kirgizka czy Gruzinka, zagrała III Koncert Prokofiewa jak anioł albo i
diabeł... - zresztą przy doskonałym akompaniamencie Profesora. Dostała kilka
uwag, po czym zarumieniona i jakby zawstydzona własną śmiałością zapytała,
czy - zdaniem Profesora - mogłaby wziąć udział w Konkursie im. Schumanna,
nadmieniła, że "w zasadzie" to wszystko już umie, tyle, że
chciałaby móc pokazać ten program na lekcji. Flier, który był bardzo
przyjacielsko do świata nastawionym człowiekiem (żenił się 7 razy więc nie
dziwota) - uśmiechnął się tylko i powiedział "nie vozrażaju"
(nie sprzeciwiam się). Może potem z raz posłuchał tego programu - zatwierdził
- i "pojechali" (z akcentem na 'e'
trzeba to powiedzieć, bo inaczej nie zabrzmi właściwie). Zaś mój niezwykły nauczyciel
sprzed lat, Prof. Karol
Szafranek (uczeń P. Brande w Paryżu,
L. Kreutzera w Berlinie oraz Egona Petriego w Zakopanem i Krakowie), to nawet
nie dostał się ani na jedną lekcję do Artura Schnabla - po prostu najpierw
trzeba było a conto wpłacić jakąś horrendalną sumę jego sekretarzowi;
bez tego nie było nawet co marzyć o zobaczeniu Profesora. Podejrzewam
zresztą, że po przesłuchaniu Schnabel miał wszelkie prawa zachować się jak -
w czterdzieści lat później - słynna Rozyna i powiedzieć do studenta
uprzejmie: "Spielen Sie es noch einmal,
bitte!" albo coś równie uprzejmego w tym rodzaju.
Przypomnijmy sobie zresztą, co o niektórych lekcjach Godowskiego pisał
Neuhaus albo co działo się z płatnościami u Leszetyckiego... W każdym razie wszyscy
starający się o wyjazd na studia zagraniczne powinni wziąć pod uwagę powyższe
rozważania, a także i to, że najsłynniejszy polski pianista i zarazem
kompozytor (Chopin, Chopin!) ukończył studia w Warszawie, a fortepianu uczył
się u skrzypka, który bynajmniej nie był wirtuozem nawet swego
instrumentu...! Przykłady Kristiana
Zimermanna i Piotra Palecznego oraz Rafała Blechacza niech Wam, wszystkim
chętnym na studia zagraniczne zaraz po maturze, też dadzą cokolwiek do
myslenia! Oni studia odbyli na Ojczyzny łonie... Będę serdecznie wdzięczny za
wszelkie komentarze, a na razie polskim studentom ŻYCZĘ POWODZENIA w studiach
krajowych -
najpierw! Bo potem to nic nie szkodzi się po świecie porozglądać!. Serdecznie
pozdrawiam - Stefan K. - a przed podjęciem wiążących decyzji życzę wieeeele relaksu...! Post scriptum - wypada tu wspomnieć o Wieśku
Szlachcie, mieszkającym niedaleko Liege w Belgii, do którego ciurkiem na
prywatne lekcje przyjeżdżają studenci Konserwatorium z oddalonego o 350 km
P., co to potem zdobywają Złote Medale w macierzystej Uczelni, w której przecież
studiują u wielkich europejskich autorytetów...! Tak, tak. • Podobne tematy: Francja, Finlandia. Aktualizacja: 2007-03-18 |