Egon Petri – bohater i jego poglądy widziane w nieco
szerszej perspektywie... Postać Egona Petriego, przypomniana na
łamach "Ruchu Muzycznego"
(Piotr Lachert, Złote klawisze, RM 23/2005) w moim przekonaniu zasługuje
na nieco szersze ujęcie. Egon Petri
(1881-1962) Wielka sztuka się nie
starzeje; mimo upływu czasu nagrania Egona Petriego faktycznie nie wydają się
"przeterminowane", a jego poglądy – czego dowodzi także artykuł Piotra Lacherta – nadal zasługują na uwagę pedagogów fortepianu. Wśród
zacytowanych przez Autora Złotych klawiszów, skądinąd ciekawych i
pełnych uroku myśli ulotnych
Petriego znajdują się jednak i takie, których bezkrytyczne
zastosowanie w praktyce może prowadzić do zupełnie nieoczekiwanych, a bardzo
przykrych skutków... Wspominając wkład tego
artysty w rozwój pianistyki polskiej obok nazwiska Prof. Jana Ekiera, o
którego kontaktach z Petrim z niewiadomych przyczyn nie ma wzmianki w
Słowniku Pianistów Polskich
Stanisława Dybowskiego (Selene, Warszawa, 2003), należy wymienić
liczne grono muzyków, którzy w taki czy inny sposób znaleźli się w sferze
oddziaływania szkoły Petriego. Widzimy tu zarówno Lidię Grychtołówną, Barbarę
Hesse-Bukowską i Piotra Palecznego jak Adama Harasiewicza, Adama Makowicza i
Wojciecha Kilara. Trzeba tylko bardziej skrupulatnie przyjrzeć się biografiom
luminarzy polskiej kultury muzycznej, by zauważyć, jak wielu z nich w różnych
okresach swej formacji kształciło się u pedagogów, którzy artystyczne szlify
zdobywali pod kierunkiem tego mistrza. Poza Polską najbardziej znanymi
spośród uczniów Petriego są John Ogdon
(1937-1989) i Earl Wild (ur. 1915),
który niedawno wystąpił z jubileuszowym recitalem w Carnegie Hall z okazji
swoich 90 urodzin. Być uczniem Petriego
(Paderewskiego, Rubinsteina, Liszta, Chopina, Busoniego, etc.) wcale jednak
nie oznaczało, że Y czy X bywał na lekcjach u Mistrza dwa razy tygodniowo
przez 5 czy 10 lat i w tym okresie pod groźbą ekskomuniki nie kontaktował się
z kimkolwiek innym. W czasach, w których działali owi wielcy przed chwilą
wymienieni Artyści kształcenie muzyczne wyglądało zupełnie inaczej niż dziś:
szkół wprawdzie nie było wiele, ale za to adepci mieli chyba jednak większą
szansę swobodnego wyboru takiej artystycznej opcji, jaka im faktycznie
odpowiadała. Nie było się skazanym na kilkuletnie skoszarowanie w klasie
pedagoga, do którego nie tylko w Polsce – dziś tak samo jak 30 lat temu – głównie trafia się na skutek działania mechanizmów
administracyjnych (etaty, wydolność finansowa szkoły itp). Wprawdzie w
czasach młodości, a także w okresie rozkwitu talentu Petriego bardzo wiele
zależało od zasobności finansowej rodziny studenta, ale zdarzało się też (i
chyba częściej niż teraz), że najbardziej utalentowani mogli liczyć zarówno
na mecenat prywatny, jak na wielkoduszność Mistrzów. Stary, nie we wszystkim
przecież dobry system ewidentnie promował, a dokładniej mówiąc – wymuszał indywidualną aktywność chętnych do studiowania; by
pretendować do miana Artysty trzeba było faktycznie "przemawiać swoim
własnym głosem", ergo – być indywidualnością.
Niedawno zakończony XV Konkurs im. F. Chopina udowodnił,
że doprawdy wielka indywidalność artystyczna nawet w zawikłanej polskiej
sytuacji, w której prawa rynku dopiero zaczynają normalnie działać, może
zostać pozytywnie zauważona i nawet wyjątkowo hojnie obdarowana, choć – paradoksalnie – podczas XV Konkursu zauważono i uhonorowano też pianistów,
których artystyczna charakterystyka nie tylko bardzo różniła się od
wskazanego przez I Nagrodę wyjątkowo harmonijnego i artystycznie bardzo
ciekawego "wzorca", ale którzy – nie jest to tylko moje zdanie – albo nie zasługiwali na miano indywidualności albo
prezentowali styl, w zetknięciu z którym Chopin zapewne rwałby włosy z głowy.
Intuicja podpowiada mi, że stało się tak zapewne na skutek zbyt luźnych
powiązań Konkursu z siłami rynkowymi, dla których nagradzanie produkcji
mającej małe szanse dobrego sprzedawania się to raczej kiepski biznes.
Pomińmy na razie Konkurs i powróćmy do Petriego; oba te wątki zejdą się nie
raz w dalszym ciągu tego tekstu. Nazwisko Petriego po raz pierwszy usłyszałem
jeszcze w szkole średniej z ust mojej nieodżałowanej pamięci Nauczycielki – Pani Anny Stefańskiej, która za młodu, jako studentka Prof.
Michałowskiego w Konserwatorium Warszawskim bywała świadkiem wspólnego
muzykowania Arcymistrza, jak Prof. Aleksandra nazywał Prof. Zbigniew
Drzewiecki (który wykształcił m. inn. dwoje Laureatów I Nagrody Konkursu
Chopinowskiego...) – i Egona Petriego. Wspólne granie Petriego i Michałowskiego
pewnego razu zostało zwieńczone
równoczesnym wykonaniem na dwu fortepianach Etiudy Ges op. 10 Nr 5
Chopina, w której Michałowski dla zabawy dał był Petriemu kilka taktow for, a i tak obaj panowie skończyli
ją idealnie razem. Nie bez kozery
przytaczam tę niewątpliwie prawdziwą relację i nie bez kozery też chcę z
Czytelnikami tego tekstu podzielić się nieodpartym wrażeniem obcowania z
kompletnie ponadprofesjonalnym (nie znajduję lepszego określenia) podejściem
do instrumentu, które owłada moją duszę gdy słucham gry dawnych Mistrzów – Paderewskiego, Hofmanna, Myry Hess, Josifa Lewina, Friedmanna,
Horowitza, Sofronickiego, Rubinsteina, Edwina Fischera czy właśnie Petriego.
Nie mam pojęcia co, kiedy, jak i dlaczego wpłynęło na fatalne w skutkach uzawodowienie
pianistyki, którego jednym z przejawów jest fakt zapraszania do jury
niektórych konkursów niemal wyłącznie pedagogów tego instrumentu. Ta praktyka
eliminuje szansę takiego podejścia do oceny gry, które skupia uwagę przede
wszystkim na kwestiach wyrazu, stylu i twórczej muzykalności, a mniej
interesuje się nudnym quasi profesjonalizmem wykonania. Cechy, które w innych
sztukach nadal są traktowane jako wartości nadrzędne: oryginalność wypowiedzi
artystycznej, bogactwo wyobraźni, żywość emocji, dostosowanie środków wyrazu
do wymogów stylu – w pianistyce (czy tylko naszej?) zostają coraz częściej
zastępowane przez wartości mające bardzo mało wspólnego z przymiotami, jakie
powinny charakteryzować dzieło sztuki. Te nowe wartości nadrzędne za to bardzo
przypominają wyróżniki jakości typowe dla produkcji przemysłowej: czystość i
precyzja wykonania, umiejętność powielenia wyuczonego wzorca w dowolnych
okolicznościach bez szkody dla jakości kopii, neutralność emocjonalna i tym
podobne.
Wspomniany przed chwilą
cudowny ponadprofesjonalizm
dawnych mistrzów fortepianu, w moim odczuciu najpełniej wyraża się w
ich twórczej postawie wobec utworu, który staje się jakby tylko pretekstem
dla osobistej wypowiedzi artystycznej, tworzenia interpretacji w znacznej
mierze pod wpływem chwili. Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie chodzi w żadnym
wypadku o lekceważenie praw i zasług kompozytora ani o to, co Neuhaus
pogardliwie nazywa "samopokazem" wykonawcy. Tu chodzi o rzecz
zupełnie inną i zarazem znacznie ważniejszą: utwór powinien móc żyć własnym
życiem... – nie jest to żaden slogan! Nie mamy podstaw by
sądzić, że myślenie wielkich kompozytorów o ich utworach było aż tak ciasne,
by wyobrażali sobie, że zawsze będą one wykonywane w jeden i ten sam sposób,
tak – jakby do końca świata
ludzkość miała pozostawać zamknięta w kokonie idei i wyobrażeń z czasów
Palestriny, Liszta czy nawet Messiaena. Od dawna sądzę, że nie powinno się
traktować zmiennych przecież nastrojów i upodobań kompozytora jako wartości
stałych (ciekawe by było zapytać współczesnych twórców o ich zdanie w tej
kwestii). Najlepszym przykładem zaufania do wykonawcy jest Bach; ale także
Chopin, który nigdy nie przeczył, że jego utwory można grać inaczej. Zresztą:
"Chopin nie grał n i g d
y swych kompozycji
identycznie" (J-J. Eigeldinger, Chopin w oczach swoich uczniów, MI,
Kraków 2000, s. 82). Albo: "Chopin, wykonawca genialny, interpretował
Mozarta i Beethovena z uczuciem "chopinowskim" i było to bardzo
piękne, było to szlachetne." (J-J. Eigeldinger, op.cit., s. 336). Wypada
zapytać: czy Chopin mógł grać z "niechopinowskim" uczuciem? Nasuwa
się też pytanie, czy nie przepadłby on z kretesem z taką własną interpretacją Mozarta i Beethovena na
każdym przesłuchaniu regionalnym w III, a może i IV RP...? Co do "praw"
utworu jeszcze: tylko niektóre, zewnętrzne elementy jego konstrukcji
wyrażające się w określonych relacjach między wysokością i czasem trwania
poszczególnych dźwięków muszą być niemal identyczne w każdym wykonaniu;
gwarantuje to zachowanie tożsamości interpretowanej muzyki. Natomiast cała
reszta powinna stanowić i w gruncie rzeczy zawsze stanowi domenę mniej lub
bardziej udolnych poszukiwań wykonawcy. Składane przez wielu deklaracje
wierności tekstowi są chyba tylko wynikiem nie do końca przeprowadzonej
analizy problemu: każdy przecież widzi świat przez pryzmat własnego
doświadczenia, dostrzega to co jest w stanie dostrzec i to właśnie jest dla niego tekstem, w
który wierzy; trzeba być bardzo odważnym by sądzić, że rozumiemy tekst
Chopina tak jak on sam go rozumiał.
Powiem szczerze, że bardzo też dziwne wydają mi się powtarzane przy
okazji każdego konkursu chopinowskiego argumenty uzasadniające wyjątkową trudność
tej imprezy przez konieczność zachowania właściwego (stale tego samego?)
stylu muzyki Chopina. Z pozoru to bardzo głębokie, ale gdy przyjrzymy się
laureatom kolejnych
Konkursów – od Oborina, Uninskiego i Zaka, przez Czerny-Stefańską,
Harasiewicza, Aszkenazego, Polliniego i Argerich, do Zimermana, Dang Thai
Sona, Yundi Li i Blechacza – to musimy przyznać, że każdy z tych pianistów interpretuje
Chopina w sobie tylko właściwy sposób, a w dodatku, że ten ich własny styl – póki żyją – zmienia się, ewoluuje, dojrzewa, czasem może i kostnieje. Rynek w Krakowie jest
największy w Europie; dziś podobnie jak czasach, gdy Petri był tu częstym
gościem, to zaczarowane miejsce
oferuje turystom wiele
atrakcji – od Muzeum
Narodowego i obrazów Da Vinci, do ok. 600 klubów, kawiarń i restauracji
zlokalizowanych w jego najbliższym sąsiedztwie. Jaki więc ostatecznie
styl chopinowski nasze Konkursy mają zamiar "ocalić od
zapomnienia"? Bardziej bliski Czerny-Stefańskiej
czy Yundi Li? I czy aby
nie jest tak, że ów stylistyczny puryzm w gruncie rzeczy jest tylko iluzją,
bo na prawdę to za każdym razem inne preferencje estetyczne stale zmiennnego
składu jury decydują, jaki Chopin w danej edycji konkursu jest Chopinem
czystym? Wystarczy porównać sylwetki artystyczne pianistów nagrodzonych w XV
Konkursie by uświadomić sobie nierealność tej całej pseudowalki o styl:
Blechacz i Yamamoto, Dong Hyek Lim i Dong Ming Lim. Niby laureaci tego samego
Konkursu, a jak stylistycznie różne były ich interpretacje. Gdzie więc ów
wspólny mianownik? A popatrzmy na skład Jury: Dang Thai Son i Bernard
Ringeissen, Hiroko Nakamura i Arie Vardi, Vladimir Krajniew i Fanny Waterman – jak wielkie tu różnice kulturowe, doświadczenia życiowe i
charaktery; jacy to po prostu inni ludzie! I ze średniej arytmetycznej gustów
tej niezwykle zróżnicowanej, dobieranej z tak rozmaitych powodów i tak krótko
razem funkcjonującej grupy skądinąd bezsprzecznie zasłużonych
dla muzyki osób ma rzekomo powstać jakiś jedynie słuszny
pogląd na czystochopinowski ideał? Czy aby nie czas zacząć bardziej
racjonalnie patrzeć na owo całe konkursowe zagadnienie? Gdy mowa o
racjonalności w pianistyce to momentalnie na myśl przychodzi nie kto inny – jak Petri. Czas na kilka słów o Osobie: Egon Petri urodził się
w Hanowerze 23 marca 1881 w rodzinie holenderskiej. Jego ojciec Henri Willem Petri
w 1889 otrzymał posadę koncertmistrza w orkiestrze Gewandhausu; na temat
matki nie znalazłem żadnej informacji. Młody Egon był początkowo zdecydowany
iść w ślady ojca i pod jego kierunkiem nauczył się grać na skrzypcach na tyle
dobrze, by występować w prowadzonym przez papę kwartecie nawet przed takimi
osobistościami jak Johannes Brahms; Egon nieprędko zrezygnował z myśli o
karierze skrzypcowej i jakkolwiek gry na fortepianie zaczął uczyć się mając
lat 7, to na serio zajął się fortepianem dopiero w wieku lat 20.
Nauczycielami, którzy najbardziej zaważyli na jego rozwoju byli: legendarna
pianistka wenezuelska Teresa Carreńo
(uczennica Gottschalka, ucznia Chopina – G. Mathiasa i Antona Rubinsteina) oraz Ferrucio Busoni. Kontakty Petriego z
Busonim, który był przyjacielem jego ojca, zaczęły się ok. 1901 roku i trwały
do końca życia Busoniego (1924). By uzupełnić wykształcenie ogólne Petri studiował
filozofię i uzyskał doktorat w Manchester Royal College of Music w Anglii. W
tej samej uczelni pracował od 1906 do 1910. W stronę pedagogiki skierował go
nie kto inny jak jego wielki nauczyciel – Busoni, pod którego kierunkiem Egon uczył się w Berlinie,
Weimarze i Dreznie; w latach I Wojny Światowej współpracował z nim przy
redakcji dzieł Bacha. W roku 1921 zaczął wykładać w Hochschule für Musik w
Berlinie, a w cztery lata później (wg innych źródeł – dopiero w 1927) przeniósł się do Zakopanego, skąd w 1939
musiał w popłochu uciekać wraz z żoną, pozostawiając na łasce losu bogatą
bibliotekę i parę fortepianów. Zakopiańskie kursy
Petriego cieszyły się tak dobrą sławą, że – w pewnym sensie – świat zawdzięcza im narodziny jednego z największych talentów...
wiolonczelowych, jakie się kiedykolwiek pojawiły: pani Iris Greep,
utalentowana angielska pianistka przybyła na kursy Egona Petriego latem 1938;
w tym samym roku wakacje w Tatrach spędzał inny muzycznie utalentowany
Anglik, pan Derek du Pré, akordeonista. Poznali się w Zakopanem; ich
małżeństwo zostało zawarte w 1940, a 26 stycznia 1945 w Oxford urodziła się Jacqueline Mary du Pré. Tak prawdopodobnie wyglądała willa Petriego w Zakopanem; na tym zdjęciu faktycznie
widzimy Atmę, willę Szymanowskiego);
w każdym razie był to podobno przykład tzw. stylu zakopiańskiego... Od 1940 do 1946 Petri
był zatrudniony w Cornell University w Ithaca (Nowy Jork), a od 1947 do 1957
w Mills College w Oakland (Kalifornia); w gronie pedagogów tej uczelni był
Darius Milhaud, a John Cage pracował tam jako akompaniator. W 1957 Egon Petri podjął dodatkowo pracę w
konserwatorium w Bazylei, a równocześnie od 1952 do 1962 uczył w San
Francisco Conservatory of Music. Zmarł w Berkeley (Kalifornia) 27 maja 1962 w
wieku 81 lat. Prof. Robert Sheldon, o którym wspomnimy za chwilę, został jego
następcą w tej uczelni. Egon Petri nie był wprawdzie koncertującą sławą na
miarę Artura Rubinsteina
(ur. 1887 w Łodzi), czy Artura Schnabla
(ur. 1882 w Lipniku k. Opatowa), ale jako pedagog zdecydowanie wyróżniał się
wśród pianistycznych gwiazd XX wieku. Nie chodzi tylko o to, że do grona jego
uczniów należeli John Ogdon i Earl Wild; Petri był niespożycie aktywnym i
wyjatkowo efektywnym nauczycielem, dlatego sądzę, że w poszukiwaniu
mocniejszych podstaw racjonalizmu w szeroko rozumianej pianistyce i
pedagogice fortepianowej warto bodaj cząstkowo poznać jego poglądy – poglądy artysty, którego intelekt pozostawał w najdoskonalszej
zgodzie z emocjami. Arthur
Rubinstein (na zdjęciu z żoną, Anielą z Młynarskich) miał w zwyczaju
"podsyłać" Petriemu pianistów, którzy zgłaszali się do Niego na
lekcje, a którzy mieli wyraźne braki w technice. Rubinstein wiedział, że Petri prawdziwie WIE
JAK usunąć nawet bardzo poważne
braki w tym względzie... Jak dotychczas nie
została napisana nie tylko wyczerpująca biografia Egona Petriego, ale w ogóle
żadna. Jednym z nielicznych źródeł informacji jest artykuł Pani Michaele Benedict opublikowany w
amerykańskim periodyku muzycznym Clavier w listopadzie 1997. Autorka
wprawdzie sama nie była uczennicą Petriego, jej pedagogiem był jednak Prof.
Robert Sheldon, który przez 14 lat studiował u Mistrza, a po śmierci Petriego
objął jego klasę w konserwatorium w San Francisco. Prof. Sheldon zgromadził
dziesiątki taśm z nagraniami lekcji Petriego, bardzo też skrupulatnie
prowadził notatki, które z czasem stały się prawdziwą skarbnicą wiedzy o
pedagogice jego mistrza. Oto jedna z zapisanych przez niego ulubionych
anegdot Petriego: Na drodze do Aten turysta spotyka miejscowego chłopa,
zatrzymuje go i pyta jak długo jeszcze musi iść do stolicy. "Idź" – powiada chłop. "Wiem, że mam iść, ale JAK długo?";
"idź" – ponownie odpowiada Grek. Gdy po raz trzeci usłyszał to samo,
turysta, uważając spotkanego wieśniaka za durnia, wreszcie ruszył. Grek
widząc, że ten idzie, zawołał, "Pół godziny do Aten". Wędrowiec
żachnął się, "czemuś tak od razu nie powiedział?"; "noo,
Panie, nie mogłem przecież powiedzieć ILE czasu musisz iść do Aten, dopóki
nie zobaczyłem JAK chodzisz...?" Anegdotą tą Petri
zazwyczaj odpowiadał na pytania o czas niezbędny do opanowania jakiegoś
utworu lub pokonania problemu technicznego. "Jak uczysz się szybko i
niedokładnie – to źle. Jak uczysz się szybko i dokładnie – to bardzo dobrze. Jak uczysz się powoli, ale dokładnie – to też dobrze. Ale jeśli uczysz się powoli i niedokładnie – to bardzo źle. Jeśli wprawki dobrze ci się udają – nie potrzebujesz ich; gdy ćwiczysz je nieprawidłowo – mogą ci wyrządzić szkodę". Uwagi Petriego były nadzwyczaj
konkretne, nie miał on jednak w zwyczaju mówić zanadto "wprost".
Lubił cienki (a podobno i
nie tylko...) humor, wiele cytował, nie stronił od metafor i porównań, które
często lepiej od prostej dosłowności przedstawiają sedno sprawy. Obdarzony
lotnym i doskonale wyszkolonym umysłem, obracając się od dziecka w
towarzystwie ludzi stanowiących artystyczno-intelektualną elitę Europy,
biegle władając kilkoma językami – Petri doskonale rozumiał, że do pierwszych zadań pedagoga
muzyki należy budowanie aktywnej postawy ucznia wobec przedmiotu studiów oraz
ukazanie mu tego przedmiotu jako elementu składowego światowej kultury i
sztuki – tak, by satysfakcja
towarzysząca stałemu poszerzaniu horyzontów umysłowych prowokowała go do
samodzielnego poszukiwania rozwiązań, także w sferze techniki gry.
Egon Petri był
wirtuozem w pełnym sensie tego słowa, nie proponował jednak swoim uczniom
żadnych ekstra "sposobów technicznych", może poza zwracaniem uwagi
na pożytki płynące z nienadużywania siły. Był zdania, że trzeba "brać,
podejmować" dźwięk z klawiszów, a nie nagniatać czy wciskać je. Granie w
górę wydaje się fizyczną niemożliwością, jednak z psychologicznego punktu
widzenia – przynajmniej moim zdaniem – taki sposób jest jedynym zdrowym dla psychiki grającego
rozwiązaniem kwadratury technicznego koła w pianistyce. Jesteśmy
psychofizyczną całością i jeśli przyjmiemy za pewnik, że myśl ma sterować
funkcjonowaniem aparatu gry, to jej kierunek (w górę – czy w dół?) ma kapitalne znaczenie w pedagogice fortepianu:
podnosimy żagiel wyobraźni albo próbujemy jechać na zaciągniętym hamulcu – tertium non datur.
Zamiast jałowych muzycznie wprawek Petri zalecał opracowywanie wybranych
fragmentów większych form zawierających konkretny problem techniczny – mogły to być nawet całe mniejszych rozmiarów utwory, jak
niektóre Preludia Bacha albo części jego Partit lub Suit. Wiele lat kontaktu ze
skrzypcami i umiłowanie śpiewności bez względu na tempo dawało o sobie znać
przez częste odniesienia do techniki prowadzenia smyczka; Petri domagał się
od uczniów doskonałej płynności fraz i był wręcz maniakiem w kwestii
zachowania ciągłości ruchu myśli i emocji wyrażanych w brzmieniu; nie
tolerował dźwięku, który pojawia się bez związku z kreowanym charakterem
myśli muzycznej. Mówił: "Ciągłość ruchu jest jedną z moich
obsesji". Jak każdy dążący do mistrzostwa, Petri był na swój sposób
nigdy nie zadowolonym z wyników pracy pedantem; te nastroje jednak były
znakomicie równoważone przez jego błyskotliwą inteligencję i subtelne
poczucie humoru. Legendarni – już nie tylko na Śląsku
– muzycy, bracia Karol (1904-1997,
pianista – po lewej) i Antoni Szafranek (1909-1979,
skrzypek i dyrygent – po prawej, byli w swoim czasie prawdziwymi
ambasadorami Europejskiego Ducha
w życiu muzycznym Polski.
Znaczenie ich posłannictwa nie powinno być nigdy zapomniane, a poczucie
wolności, do której nas przygotowywali, było wartością nie do przecenienia –
szczególnie w latach, w których wszystko, a zwłaszcza MYŚL, podlegało
urzędowej reglamentacji. Podobną lekkość myśli i
swobodę atmosfery zajęć pamiętam z lekcji u Prof. Karola
Szafranka, który – jak sam powiadał – więcej niż innym pedagogom (Zygmunt Lisicki, Paul Brande, Leonid Kreutzer),
zawdzięczał właśnie Petriemu. Prof. Szafranek równie często jak opowiadał o
metodzie Petriego, wspominał Metodę Chopina, a szczególnie jego słynne
upodobanie w leggiero. Do niedawna owo
chopinowskie leggiero było dla mnie tylko elementem warunkującym
sprawność techniki gry. Pokonkursowe przemyślenia, zwłaszcza prowokowane
przez wykonania, które mimo wyraźnie wyczuwalnego talentu młodych pianistów
posiadały jedną i tę samą cechę artystycznej toporności przejawiającej się w
swoistym "znieruchomieniu myśli" i brutalności brzmienia
instrumentu, doprowadziły do odkrycia innego znaczenia tego pojęcia. Leggiero
powinno w równej co instrumentalna mierze dotyczyć jakości atmosfery pracy – dialogu inicjowanego przez pedagoga, a podtrzymywanego przez
uczniów. Duchowe leggiero wcale nie musi oznaczać upadku autorytetu
mistrza, wręcz przeciwnie. Jest to jednak sztuka równie rzadko spotykana w
dydaktyce jak autentyczne chopinowskie leggiero w artykulacji fortepianowej. Młody człowiek będąc
stale prowokowany do samodzielnego odkrywania znaczeń i sensu wszystkiego w
czym uczestniczy, nolens volens szlifuje umysł i emocje, uczy się
dostrzegać "drugie dna" rzeczywistości (także artystycznej). Jeśli
tej całej gry nie ma, rezultaty jakie uczeń osiąga niemal zawsze będą
naznaczone piętnem "prostoduszności" – by nie używać bardziej dosadnych wyrażeń. Jak jej uniknąć – oto pytanie, na które każdy sam musi szukać odpowiedzi.
Świadomość jednak, że nie wszystko musimy zaczynać od początku jest bardzo
pocieszająca – zwłaszcza jeżeli idzie o technikę gry. Prof. Szafranek, dzięki
któremu także autor niniejszego tekstu miał okazję wejść w strefę
oddziaływania szkoły Petriego, w początkowej fazie naszych kontaktów
kilkakrotnie użył znanego powiedzenia o zbyteczności odkrywania Ameryki – bo Kolumb zrobił to za nas. Wnętrze Teatru
im. Słowackiego w Krakowie; jeszcze jeden przykład materialnego
"środowiska kulturalnego", z którym Petri stykał się
podczas swych licznych pobytów w Krakowie. W pianistyce obok
"Ameryk" odkrytych przez Chopina, Liszta, Leszetyckiego,
Leimera-Giesekinga, Godowskiego, Hofmanna czy Neuhausa, jest też ciekawe i
całkiem niemałe terytorium, którego odkrycie zawdzięczamy Egonowi Petriemu; z
pewnością warto się nim zainteresować.Warto się też zainteresować się
niezapomnianym nagraniem słynnej arii Casta diva z "Normy" Belliniego
(kompozytora wyjątkowo cenionego przez Chopina) dokonanym przez Marię Callas.
Warto pójść tak daleko jak tylko można w próbach odkrycia (ODCZUCIA raczej,
bo o racjonalnym działaniu trudno tu mówić: brak nam odpowiednio delikatnych
narzędzi badawczych) jej RZECZYWISTYCH EMOCJI, które w końcu doprowadziły do
tak niezwykle poruszającego (oceny w sztuce nie podlegają dyskusji; wyrażam
tu wyłącznie moją własną opinię) wykonania. Myśli i emocje faktycznie determinują nasze
wszelkie, także FIZYCZNE działania
[nie jestem jedynym, który uznaje taki pogląd za prawdziwy]. Maria
Callas działała i jej działanie było wyjątkowo efektywne. Każde
działanie przecież – ciała, woli, umysłu – jest jakoś skierowane, ono dokądś podąża. Czy Callas w tym
konkretnym nagraniu (zresztą w ogóle...) kierowała swą ŻYCIOWĄ ENERGIĘ w dół?
Ależ skąd! Ona – w moim odczuciu – jak tylko można wyraźnie kierowała tę energię ku górze; w
podobny sposób Rembrandt
prawdopodobnie malował, a Michelangelo
kreślił swe architektoniczne projekty. Petri proponował podobne
rozwiązanie i jego doświadczenie, cóż... – ono raz jeszcze dowodzi, że chopinowskie słynne leggiero jeszcze raz okazuje się najbardziej efektywnym
sposobem formowania techniki pianistycznej, który – uwalniając ręce od nadmiernego napięcia mięśniowego – tym samym ułatwia pracę w "obszarze artystycznym"
sensu stricto. Bass Performance Hall w Fort Worth; tu odbywały się przesłuchania
Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Van Cliburna. Znakomita polska
pianistka i pedagog, Prof. Margerita Trombini-Kazuro – była studentka Egona Petriego – była członkiem
Jury 2go Konkursu. Zamiast kody Króciuteńkie Wariacje
na temat Petriego
zakończone. Wypada podsumować drugi wątek: XV Konkurs im. Chopina.
Przed kilkoma miesiącami (dziś mamy 27 września 2006) odwiedziłem internetową
stronę kunkursów im. Van Cliburna i
sądzę, że zamiast finałowego komentarza wystarczy zaczerpnąć stamtąd kilka
informacji. Oto skład Jury XX
Konkursu im. Cliburna (2005): John Giordano (USA) – dyrygent i kompozytor, przewodniczący Jury od 1973; Marcello
Abbado (Włochy) – kompozytor i pianista; Peter Cosse (Niemcy) – socjolog i filozof, doradca muzyczny wielu festiwali; Richard
Dyer (USA) – krytyk muzyczny; Claude Frank (USA) – pianista i pedagog; Thomas Frost (USA) – producent (skrzypek, studiował też kompozycję u Paula
Hindemitha); Joseph Kalichstein (USA) – pianista i kameralista;
Jürgen Mayer Josten (Niemcy) – muzykolog; Menahem Pressler (USA) – pianista i kameralista; Tadeusz Strugała (Polska) – dyrygent; Zhou Guangren (Chiny) – pedagog fortepianu; Yoheved Kaplinsky (USA) – pianista i pedagog. Łącznie 12 osób, z czego aktywnych
pedagogów zaledwie troje. Laureatem I Nagrody XX Konkursu im. Cliburna został
Aleksander Kobrin
(Rosja). Interesujące jest motto
Regulaminu pracy Jury: "Woda to H2O, dwie cząsteczki
wodoru i jedna tlenu, ale jest tu jeszcze coś trzeciego, co sprawia, że to
właśnie jest woda. Tylko nikt nie wie, czym jest to coś." (D.H.
Lawrance) Dwa paragrafy z
Regulaminu pracy Jury: – "Choć nie możemy
być pewni, że na każdym z
konkursów będziemy uszczęśliwieni odkrywając Artystę, to możemy mieć nadzieję
zidentyfikowania kogoś, kto pewnego dnia stanie się Artystą." – "Juror, który w
przeciągu ostatnich czterech lat pozostawał w jakichkolwiek towarzyskich,
pedagogicznych czy innych zawodowych relacjach z którymkolwiek z uczestników,
powinien zgłosić ten fakt i jeśli Przewodniczący Jury tak zadecyduje,
powstrzymać się od jego oceniania. Każdy z jurorów, który przez dłuższy czas
pozostawał w jakichkolwiek pedagogicznych lub innych relacjach z kimkolwiek z
uczestników, proszony jest o zgłoszenie tego faktu." I na koniec ten trzeci,
bardzo ważny: – "Złamanie zasad
określonych w punktach ... niniejszego Regulaminu może spowodować wyłączenie
Jurora z prac Jury lub/i dyskwalifikację uczestnika." Jestem święcie
przekonany, że Petri szczerze by się uśmiechnął zarówno czytając motto tego Regulaminu jak cytowane tu jego
punkty – był wszak człowiekiem
wyjątkowo inteligentnym, a co się z tym wiąże, obdarzonym nieprzeciętnie
subtelnym poczuciem humoru... Czekam na Twój komentarz i serdecznie
pozdrawiam – Stefan K. Aktualizacja: 2007-03-21 |