Tak to się zaczyna...

 

.List Flore

.Moja odpowiedź

.Niby Post scriptum - "Zdzisiowe problemy"

 

List Flore

Kochany Panie Profesorze!

Jestem, jestem nareszcie w domu! Skorzystałam dzisiaj z usług pogotowia komputerowego - wszyscy znajomi "specjaliści" jeszcze na wakacjach, a ta skomplikowana maszyna zakomunikowała mi, że "nie można znależć serwera"! Przecież ja nawet nie wiem, co to takiego!

Bardzo przepraszam za ciszę, rzeczywiście leniuchowałam poza domem; chciałam wrócić do P. po wycieczce do Dusznik, tymczasem... z wielką radością pojechałam na dłuższą wiytę u zapomnianych, a ostatnio często przypominających o swoim istnieniu krewnych. A że to niedaleko babci, więc w drodze powrotnej wstąpiliśmy i do niej na 2 tygodnie... Było świetnie; babcia ma odmienne poglądy na wiele spraw i zdarzają są między nami drobne nieporozumienia, ale za to jest u niej pianino, świeże powietrze i maliny w ogródku. I można popływać w czyściutkiej jak kryształ rzece - jest wystarczająco głęboko, czasem niebezpiecznie, ale orzeżwiająco! Do najbliższego miasta, czyli S. - jakieś 15 km. Na moje pytanie o kawiarenkę internetową usłyszałam od wtajemniczonych kuzynek, że owszem - jest, ale stanowczo odradzają ze względu na towarzystwo, które się tam zbiera. Żule-dealerzy. No to nie pojechałam. A wcześniej, w B. - jedyny publiczny komputer to ten na poczcie... I'm really sorry!

Chyba ostatnią rzeczą, jaką przeczytałam w czerwcowej korespondencji, były wariacje na temat listu Korespondenta. Jestem ciekawa, czy spotkał się Pan z nim w W-wie?. O ile pamiętam, nie zdążyłam na nie odpowiedzieć; a może zdążyłam i teraz się będę powtarzać? W każdym razie pamiętam, że Wariacje przeczytałam uważnie i że długo się póżniej zastanawiałam nad ćwiczeniem w moim wykonaniu i nad tym, co jest marzeniem każdego pianisty, który nie urodził się Gouldem czy Richterem - nad receptą na efektywne wykorzystanie czasu na ćwiczenie: żeby sprawiało przyjemność, nie dłużyło się, przynosiło natychmiastowy, najlepiej trwały efekt, gwarantowało ciągły postęp, a może nawet (ja już się nie przyznam do takiego marzenia) kiedyś - osiągnięcie absolutnej perfekcji i trwanie w niej (może i nudne, ale jakie dochodowe!...). Korespondent nie jest odosobniony w swoim szukaniu.Wymienia "spięcia" jako główny problem: spięcia, czyli złe nawyki. Da się wyleczyć, prawda? Najlepiej, jeśli ktoś pomocny przesłucha, zaobserwuje i nada nowy sens, odwracając uwagę od spięć. Stąd powszechna u młodzieży euforia z kursowych doświadczeń. Bo samemu można mieć wiele przemyśleń i wniosków, które omijają problem.

Wyliczyłam 15 własnych mankamentów, z którymi muszę się jak najszybciej uporać, i to najlepiej ze wszystkimi naraz! Powstały w ciągu 11 lat, a mają zniknąć... powiedzmy za rok. Nad morzem, kiedy nie miałam pod ręką klawiatury, wszystko sobie zapisałam i postanowiłam walczyć, za wszelką cenę. Spisałam sobie też zbiór grzechów, jakie popełniałam często, zaczynając już przy rozczytywaniu - tworzą śmieszny "przepis na zepsuty utwór". Zaczęłam ćwiczyć uważniej, unikać oszukiwania samej siebie. Na zewnątrz widać czy też słychać najwyżej 3 z tych moich wad (zresztą ich żródło można pewnie określić jednym słowem, ale ja nie umiem na to wpaść - pewnie wkrótce się dowiem). Reszta dręczy tylko moją świadomość. Sprawdzian we wrześniu (genialny termin na kurs - zaszczepienie najlepszych nawyków na początku roku szkolnego, dawka świeżej energii), będę skupiona.

Na razie nie było takiego problemu technicznego, żebym zawracała sobie dłużej głowę kwestią ćwiczenia na zimno czy na ciepło (= na "myśląco"?...), jak pisał Korespondent. Po prostu zakładam, że trzeba wyćwiczyć i tyle. Sposobów tyle,co problemów, każdy ma swoje. Któregoś dnia zaczyna wychodzić, potem można ewentualnie ćwiczyć profilaktycznie, raz na jakiś czas (no, mam swoją piętę achillesową, to jasne: oktawy i akordy. Ale to już chyba kwestia znudzenia - pracuję nad nimi ze 3 lata, prawie bez przerw! Nie pamiętam już dnia, kiedy z przyjemnością ćwiczyłam coś co je zawiera w większej ilości...). Mój Profesor pokazuje czasem fajną sztuczkę: jak oszukać trudne miejsce, zazwyczaj jednak wszystko sprowadza się do śledzenia linii melodycznej, harmonii, co najskuteczniej odwraca uwagę od złośliwego problemu, na którego ćwiczenie poświęciło się już i tak za dużo cennego czasu. I wtedy - eureka! - wszystko staje się łatwiejsze, i jeszcze można złapać oddech! Więc jednak nie na zimno...

Poza tym chyba na razie nie grałam rzeczy naprawdę karkołomnych - mam bardzo ograniczone horyzonty, z czego zdałam sobie sprawę, kiedy niedawno usłyszałam po raz pierwszy Grande Sonate Alkana (w takich chwilach jeszcze bardziej kocham to, czym żyję!).W każdym razie nie byłabym szczęśliwsza, gdybym posiadała tylko fenomenalną technikę w wirtuozowskim znaczeniu tego słowa. Za to ile bym dała za łatwość wydobycia najszlachetniejszego dżwięku o każdej porze dnia i nocy!

Coś mi się jeszcze przypomniało a propos efektywności pracy. Otylia Jędrzejczak wymieniła w wywiadzie składowe swojego sukcesu. Był więc talent, praca, trener, ale zdziwiło mnie, jak wiele procent postawiła przy psychologu. Może to szansa nie tylko dla sportowców? Zresztą,jeżeli wziąć pod uwagę wyścigi konkursowe i pot w czasie grania, to też mamy do czynienia ze swego rodzaju sportem, na pewno większym niż szachy... Ale ten psycholog to sprawdzony sposób, czy wiadomo coś o tajnych terapeutach sławnych pianistów? Jeden zestresowany uczeń Prof. S. przeżywał właśnie ostatnio w B. jakąś niegrożną depresję. S. posłał go do psychoterapeuty. Mieliśmy okazję obserwować kolegę na dwóch koncertach: przed i po spotkaniu. Różnica kolosalna, co prawda trochę z naszą pomocą, bo bardzo lubimy H. i dodaliśmy mu tyle otuchy głośnymi brawami, że aż zabisował po V. Sonacie Skriabina - Sztucznymi ogniami (w modzie ostatnio, czy jak?!) - wszyscy zacisnęli zęby, bo nie od dziś wiedzieliśmy, że to nie jego mocna strona, ale chłopak był tak szczęśliwy i podbudowany, że wyciął najpiękniejsze i najszczersze ognie, jakie słyszałam. To było jego prawdziwe, domowe oblicze, własne pomysły i chciał je wszystkim pokazać. Pewnie się nie skończy na jednej terapii...

A może jednak jest bardziej wskazane, żeby mieć trenera i psychologa w jednym? Na pewno wygodne. Albo samemu być swoim psychologiem...

Ale znowu Małysz...?

Jeszcze raz przepraszam za przydługą przerwę w dialogu, który przecież stał się ważną częścią mojego skromnego życia, czyli codziennej walki z własną obojętnością. Się nie powtórzy. Pozdrawiam 1000x bardziej serdecznie niż Pan by sobie wyobrażał!

Florestane

PS W następnym liście: dlaczego M. wyleciał z kursu w B. (!!!) i dlaczego K. wróci tam za rok!

Top

Moja odpowiedź

Kochana Flore!

Zacznę od kwestii Twoich mankamentów i serdecznego życzenia byś się nimi ani teraz ani nigdy w przyszłości nie przejmowała i nie zajmowała. Jak od dawna "starzy górale" wiedzą (poczytaj u Tischnera) - dużo bardziej skuteczne jest wzmacnianie DOBREGO niż poprawianie "złego"! A poza wszystkim, czy to nie przyjemniej mieć do czynienia z tym co się i tak udaje - niż z tym, co dręczy i męczy? Zapomnij więc o 15 mankamentach i zajmij się 155 dobrymi stronami Twojego muzykowania, a pozytywne skutki nie każą na siebie czekać. Masz moje słowo!

Sama zresztą napisałaś, że "Na zewnątrz widać czy też słychać najwyżej 3 z tych moich wad..." - no, to o co chodzi? Jestem od dawna pewien, że nawet umiarkowany krytycyzm wobec siebie prowadzi do poważnych niepowodzeń. Spójrz na Laureata ostatniego Konkursu Chopinowskiego: ON był z siebie BAAAARDZO ZADOWOLONY - od początku do końca. I co? I wygrał! A wiele znacznie od niego ciekawszych indywidualności artystycznych jakie pojawiły się na konkursowej arenie, przegrało z kretesem. Rozejrzyj się dokoła, a znajdziesz wiele podobnych przykładów. Nie trzeba zazdrościć (nie mówię, że TY zazdrościsz , ale JA czasem TAK, zazdroszczę - i wcale się tego nie wstydzę!) tym "różnym", którym się udało; tylko się od nich uczyć. Zaś skromność wewnętrzną trzeba chować ZWŁASZCZA przed sobą, żeby się do niej z czasem aby nie PRZYZWYCZAIĆ!

Inny aspekt tego samego zagadnienia: lęk przed błędem. My, Polacy, jesteśmy na ogół hardzi i twardzi - na zewnątrz i na pokaz (potrafimy wygwizdać Komisarza EU w Sejmie i zablokować drogi...), ale jak "co do czego" to łatwo się rozklejamy, wybaczamy, współczujemy, darujemy winy i prosimy o wybaczenie tych co nam "przylali". Finowie, wśród których od kilkunastu lat żyję, postępują odwrotnie: na zewnątrz, w relacjach służbowych najczęściej są układni i mili, wewnątrz jednak i w sytuacjach tego wymagających, są nieustępliwi jak mchy na głazach w fińskich mało przyjaznych człowiekowi lasach. Zauważyłem jednak ostatnio - nie wiem, czy to tutejsza specyfika, czy tylko skutek wyostrzenia mego zmysłu obserwacji, że moi fińscy uczniowie panicznie BOJĄ się BŁĘDU w graniu. To ich fatalnie "spina" i w rezultacie błędy mogłyby pojawiać się stadami. Na szczęście mamy na to kilka rad...

Pierwszym i najważniejszym sposobem poprawy sytuacji jest, z natury rzeczy, psychoterapia - potężny oręż w rękach pedagoga (cieszy mnie, że w Twoim liście, z 27.8.2002, wiele mówisz o psychologii i jej znaczeniu). Tłumaczę każdemu, że MUSIMY ZAAKCEPTOWAĆ FAKT naszej omylności i pogodzić się ze ŻYCIEM w cieniu BŁĘDU. Nasza przyjaciółka Anka K., z Warszawy powiada: jak zrobisz plamę na obrusie - to nie płacz i nie obawiaj się, że coś rozlejesz za chwilę powtórnie - tylko... posprzątaj i baw się dalej!

Prawdziwe zabezpieczenie przed nawet cieniem myśli o błędach widzę dopiero w TWÓRCZEJ POSTAWIE wobec siebie, bliźnich, muzyki, fortepianu - i życia! Ta postawa zakłada PEŁNĄ AKCEPTACJĘ istniejącego status quo, jako pozytywnie na nas oddziałującej podstawy naszego bytu - i wypracowanie metody WIDZENIA UTWORU jako PASJONUJĄCEJ GRY DRAMATYCZNIE ZE SOBĄ POWIĄZANYCH ELEMENTÓW. Aby interpretacja była żywa (zatem - interesująca!) jej WIZJA musi znajdować się w stanie WIECZNEGO RUCHU. Dopóki widzimy STATYCZNY, nieruchomy TEKST - nie jesteśmy w stanie dostrzec żyjącej u jego podstaw IDEI. To tak, jak Matka Teresa z Kalkuty powiedziała: "jeśli zaczniesz OCENIAĆ LUDZI, możesz NIE ZDĄŻYĆ zacząć ich kochać...!". Nie chodzi o to, że mamy działać nie-racjonalnie, ale o to, by nie zapomnieć o naczelnym zadaniu - o konieczności TWORZENIA WARTOŚCI. A, że w muzyce podstawową wartością jest tworzenie RUCHU interesujących idei tak, by słuchacze żywo odczuwali emocje związane z rozwojem muzycznej akcji w CZASIE - wszystko, co mogłoby nas w jakikolwiek sposób USZTYWNIĆ i WYHAMOWAĆ, należy uznać za błędne.

Zajmowanie się WARTOŚCIAMI separuje od jakichkolwiek grzechów, zwłaszcza tzw. techniczno-instrumentalnych (chyba wypowiedziałem właśnie to SŁOWO, o które Ci chodziło...?) i przywraca urodę utworom, które "nie pamiętam już kiedy ćwiczyłam z przyjemnością". To jasne, że technika "głupio rozumiana" - musi być ogłupiająca i głupia, ale czyja to wina, że ktoś rozumie ją głupio? Hmm, to jasne, że gdzie GRZECH - tam musi być i wina! Niestety - wszystkiemu winne są STARSZE POKOLENIA: winne temu, że nie przekazały pokoleniom młodszym i stosownej wiedzy i stosownych umiejętności. Ileż się nabiedziłem i namęczyłem, ile nazżymałem - nie będąc urodzonym, jak piszesz "Gouldem czy Richterem", a mimo to pragnąc "czegoś więcej". Brnąłem w rozmaite zaułki; niektóre z nich jednak okazały się pięknymi alejami - jak na przykład droga w stronę Ignacego Loyoli (przy okazji wspomnę, że odwiedziliśmy kiedyś jego rodzinne strony, Loyolę w Hiszpanii, skąd blisko do Pirenejów - przez doliny Navarry, gdzie wieczorem za złotem horyzontu pszenicznych pól ukazują się ośnieżone szczyty, dotknięte - jak u Cezanna czy Pizarro - lekkim kolorem truskawkowych lodów... - ajajaj! Serce rośnie!). Dewizą Ignacego było właśnie MAGIS - WIĘCEJ.

Z tego z czasem, po wielu próbach i jeszcze większej ilości błędów - tak wielkiej, że wreszcie nauczyłem się WŚRÓD NICH ŻYĆ, przy wielkiej pomocy znanego bardzo pośrednio Neuhausa, doszedłem wreszcie do Idei Chopina. I teraz "nie mam żalu do nikogo" - bo droga, którą mi dane było iść - była piękna. I doprowadziła szczęśliwie do celu.

Wiesz, świetnie Cię rozumiem we wszystkim co piszesz. Jesteś, zresztą nie tak wcale rzadkim przykładem MYŚLĄCEGO ARTYSTY (to nie grzech, choć czasem utrudniająca życie przypadłość...) i moim zadaniem, chyba, jak sądzę, trzeba by było tylko jakoś jak-najsprawniej poprzyłączać Twoje nadzwyczajne wyczucie obrazu i nastroju - do instrumentalnych elementów techniki gry tak, byś zapomniała o istnieniu oporów materii i zajęła się tym, co najprzyjemniejsze - tworzeniem wartości, stale, zawsze i bez jakichkolwiek kłopotów z fizyczną stroną zagadnienia. Kiedy to się stanie - zapomnisz o dźwięku "jako takim": on "sam z siebie" będzie śpiewał!

W tym celu musimy się jednak po prostu zobaczyć...

Na zakończenie, dla ubarwienia i ostatecznego rozpogodzenia nastroju chcę przytoczyć fragment tekstu mojej odpowiedzi na pewien List z Internetu. Z tekstu odpowiedzi domyślisz się jakie były pytania...

Top

Niby Post scriptum - List do "Pana Zdzisia" (postać bynajmniej nie fikcyjna!)

"Drogi Panie Dzidku!

Sam Pan widzi, że stosując "techniki rozciągające" nie uzyskuje Pan rezultatów, na które Pan oczekuje... - to po pierwsze.

Po drugie - moje sugestie dotyczące formowania techniki pianistycznej nie są "moimi", są to po prostu wnioski z lektur, doświadczeń i obserwacji. Te "lektury" zaś, to nie tylko książki z dziedziny pedagogiki fortepianowej, ale wszystko co w życiu przeczytałem i z czym się zetknąłem zarówno jako odbiorca sztuki jak i zwyczajnie - jako człowiek; bez takiego zaplecza trudno jest poprawnie rozumować bo "ograniczona wiedza" podsuwa "ograniczone rozwiązania problemów" - wszelkich zresztą, nie tylko w dziedzinie techniki gry na jakimś instrumencie (o czym aktualnie rozmawiamy).

Po trzecie - moja interpretacja techniki pianistycznej nie ogranicza się do widzenia tej kwestii w kategoriach wyłącznie emocji, psychiki itp. To, co odróżnia "moje" podejście do omawianego tematu od wielu innych rozwiązań, owszem, związane jest z DOSTRZEŻENIEM faktu, że pianista in spe zbudowany jest nie tylko z kości, mięśni, ścięgien i innych materialnych elementów; ja podkreślam tylko (i to bardzo grubą kreską) to, że on także SŁYSZY, CZUJE i MYŚLI, posiada określony temperament i charakter oraz, że w związku z tym konieczne jest oddziaływanie na NIEGO CAŁEGO, jako CZŁOWIEKA, a nie tylko zajmowanie się jego palcami.

Bo to nie PALCE i nie RĘCE decydują o tym - JAK ONE DZIAŁAJĄ...! Jakość funkcjonowania tych ELEMENTÓW zależy od JAKOŚCI procesów zachodzących cho/cho - jak głęboko, w niedostępnych szkiełku i oku zakamarkach systemu nerwowego, w fantazji, odruchach warunkowych i bezwarunkowych - toż to cała niemal magiczna maszyneria, której budowę trzeba powoli rozświetlać, zależności między jej elementami poznawać, a przynajmniej NIE IGNOROWAĆ FAKTU JEJ ISTNIENIA, co zdają się robić amatorzy "wzmacniania palców" debatujący nad rolą "koniuszków palców" i domyślający się - UWAGA! TU ANALOGIA: czy przypadkiem to, że " samochód nie jedzie" nie zależy od błędnej konstrukcji bieżnika opon? A wcale nie chcą zajrzeć pod maskę i spróbować czy aby komputer czegoś nie pomieszał w samochodowej elektryce.

Wie Pan, nasz pies, to znaczy - suczka, pseudo-labradorka, czyli po prostu kundel..., ale super! - uwielbia gonić przed samochodem po leśnych drogach. Nie znosi dłuższych postojów, strasznie się denerwuje i nudzi - zaczyna wtedy szczekać właśnie na opony, bo wie, że jak ONE się NIE KRĘCĄ - to samochód NIE JEDZIE. Postępowanie (ciągle zbyt) wielu "teoretyków" pianistyki bardzo mi przypomina tryb myślenia Wisi (to jedno z licznych imion naszej suni): ci "znawcy" oglądają ręce, poważnie kiwają głowami nad działaniem palców, analizują rolę łokci i ramion, przegubów (dobrze, że nie homokinetycznych). A wszystko dlatego, że oni WIDZĄ, że TO właśnie się RUSZA jak facet gra na fortepianie i TAM WŁAŚNIE szukają rozwiązania kwestii ewentualnych niedostatków w technice gry.

Czy nie sądzi Pan, że oni doprawdy postępują tak samo jak Wisia? Ona TEŻ szczeka na koła, TAK JAKBY to od kół zależało, czy samochód WRESZCIE RUSZY!

Wracając do techniki gry - jest tam niewątpliwie BARDZO DUŻO bardzo ważnych rzeczy związanych z palcami i rękami, wśród nich na plan pierwszy wysuwa się niewątpliwie pytanie "CO ZROBIĆ Z CIĘŻAREM"? Przecież RĘCE WAŻĄ... - bezwład nas nie urządza, a swobodę - niestety - wielu utożsamia z BEZWŁADNYM RZUCANIEM ręki na klawiaturę...

PALCE TEŻ WAŻĄ - i choć na ten aspekt sprawy zwreaca uwagę wielu, to mało kto wie - co z tym ciężarem naprawdę zrobić, a to przecież OGROMNIE WAŻNE dla pianisty, jego własne i awsze gotowe do akcji zaplecze REZERW STRATEGICZNYCH!

Następna rzecz to kwestia "SIŁY", choć lepiej by było powiedzieć "ENERGII": trzeba wiedzieć - ile jej, i w którą stronę skierować, jaki typ ruchu zastosować, jak sterować akcją, itd.

I wreszcie problem najważniejszy: sposoby powiązania MATERIALNEGO ZAPLECZA GRY ze słuchaniem i słyszeniem, twórczą FANTAZJĄ i intelektem. Nie podlega dyskusji, że bez harmonijnego współdziałania wszystkich wymienionych wyżej WIRTUALNYCH i REALNYCH ELEMENTÓW nie może być mowy o sprawnym funkcjonowaniu techniki instrumentalnej - tak samo w przypadku pianisty jak skrzypka, puzonisty i śpiewaka. Tyle tylko, że w każdej specjalności wszystko to będzie nieco inaczej działało ze względu na SPECYFICZNĄ INNOŚĆ sytuacji.

Gorąco zachęcam Pana do dokłaniejszego zapoznania się z moimi tekstami dostępnymi w Internecie - na stronach angielskojęzycznych też jest wiele ciekawych rzeczy - korzystając z licznych linków będzie Pan mieć okazję dojścia do doprawdy fascynujących informacji.

Co do innych Pana pytań: "murzynek" Chopina - nigdy o czymś takim nie słyszałem, ale domyślam się że chodzi Panu chyba o Etiudę Ges dur z op. 10 - nie wiem, jakim syntezatorem Pan się posługuje, ale jeden ze wspaniałych nauczycieli z mojej byłej szkoły (PSM I i II st w Kielcach), Śp. Prof. Stefan Jezierski, doskonały klarnecista, powiedział kiedyś, że "dobry muzyk to i na sztachecie zagra" - jestem tego samego zdania.

Co do problemu synchronizacji - wystarczy trochę ulżyć rękom, po prostu w początkowej fazie ROZGRYWANIA się nie używać OD RAZU pełnej siły dźwięku i pilnie (SŁUCHEM, SŁUCHEM...!!!) kontrolować BALANS między WYDATKIEM ENERGII (siły) a uzyskaną JAKOŚCIĄ BRZMIENIA, by zacząć wchodzenie na właściwą drogę. A potem trzeba to tylko konsekwentnie kontynuować...

To tak jak mówią stroiciele: strojenia fortepianu można nauczyć się w trzy godziny, potem trzeba tylko nastroić tysiąc instrumentów - i już.

Jeśli miałby Pan jeszcze jakieś wątpliwości i pytania - proszę pisać śmiało. Etc., etc."

Top

Mówimy teraz ogólne Do Widzenia...!

No, i to by chyba na dziś było wszystko! I ja Cię najserdeczniej pozdrawiam, Droga Flore!

Oby do rychłego zobaczenia! - Stefan K.

Aktualizacja: 13.03.2007