Antoni poprosił mnie o pomoc...
Antek
należał do najbardziej uzdolnionych i ambitnych uczniów fortepianu
naszej Szkoły w czasie gdy obaj byliśmy uczniami PSM I i II stopnia w
Kielcach za dyrekcji legendarnego Włodzimierza
Dębskiego, nb - ojca Krzesimira.
Życie zawodowe Tośka, aczkolwiek związane na swój sposób z
muzyką, nie pozwoliło mu na spełnienie młodzieńczych
snów o pianistycznej potędze. Osiągnąwszy
dojrzałość i stabilizację postanowił spróbować
swych sił w bardzo ciekawym konkursie dla hobbystów fortepianu, który corocznie odbywa się
w jego aktualnie rodzinnym mieście, Paryżu. Pewnego letniego
popołudnia zatelefonował do mnie i poprosiwszy najpierw bym
usiadł... - zapytał, czy mógłbym zostać jego Honorowym
Trenerem na czas przygotowań do tej rywalizacji?
Zgodziłem się od razu. Tosiek
jednak - muszę powiedzieć szczerze - okazał się
wyjątkowo trudnym "zawodnikiem". Pytał wiele, ale w
odpowiedzi na moje rady udowadniał mi ze wszystkich sił, że
"to nie tak, bo przecież wiesz, że..." itd, itp. Jego
erudycja dawniej zwaliła by mnie z nóg. Teraz jednak wiedziałem,
że to tylko objaw przejściowej słabości psychiki mego
quasi-ucznia, z przejrzyście oczywistych przyczyn broniącego się
przed utraceniem wiary w wartość obrazu swego dawnego JA.
Postanowiłem nie poddawać się i mimo wszystko dalej pomagać
Koledze ewidentnie znajdującemu się w pewnych, przypuszczam, że
niemałych kłopotach - zarówno instrumentalnej jak psychicznej natury.
Cytowanie listów Tośka mogłoby
doprowadzić do zablokowania ruchu w całym polskim internecie ze
względu zarówno na ilość bitów niezbędnych dla
opublikowanie jego memoriałów; również iście renesansowa
krzepkość Tośkowego języka mogłaby wywołać
nieco niepokoju; zresztą choćby z braku czasu zostawiam tę
sprawę na "potem". Ponieważ jednak jego pytania
zmuszały mnie do szukania możliwie lapidarnych odpowiedzi,
dotyczących zresztą tych samych co zawsze problemów, musiałem
bardzo "się sprężać" i w rezultacie pewnego
wieczoru (9.12.2002) powstał tekst, dzięki któremu może
właśnie Ty, Ona, X albo jeszcze Ktoś Inny - zrozumiecie
dokładniej na czym polega chopinowska idea w pianistyce. Kopiuję go
bez poprawek i przeróbek z folderu "wiadomości wysłanych".
Oto on:
Witaj Tośku!
Złapałem odrobinę wolniejszego
czasu i od razu siadam do pisania. Muszę zacząć po kolei:
widzisz, jest bardzo trudno - wręcz niemożliwe, o ile nie chcemy
odwalać chałtury lub uprawiać innego szarlataństwa - na
podstawie opisu tego, co robisz w kilku fragmentach utworu, wyrobić sobie
jakiś pogląd na temat sensu proponowanych przez Ciebie wariantów
rozwiązań takich czy innych problemów instrumentalnych,
interpretacyjnych, etc.
Jednak nie mogę zostawić Twoich
pytań tak całkiem bez odpowiedzi...
Na początek pozwól, że zacytuję
fragment jednego z Twoich ciut wcześniejszych listów: "Zdaje mi się, że w końcu
zrozumiałem o co Ci chodziło jak mnie pytałeś czy
"czuję ciężar palców". To chyba jest kwestia
językowa, ale myślę, że mogę Ci odpowiedzieć
pozytywnie. W miarę ćwiczenia przegub mi się uwalnia i palce
reagują na impulsy nie angażując zbytnio mięśni
położonych koło przegubu i wyżej. Daje to poczucie, że
tak się wyrażę, luzu, bardzo zabawne. No, ale tak chyba nas
wszystkich w szkole tego uczyli, o ile sobie przypominam."
Otóż - chyba masz rację mówiąc,
że grasz nadal tak "jak nas w szkole uczyli"; stąd
zresztą biorą się Twoje problemy. Zapewne uczono nas podobnie -
mam na myśli Ciebie, mnie oraz parę setek tysięcy naszych
rówieśników - nie tylko w Polsce zresztą, czyli zupełnie inaczej
niż powinno to się odbywać; obok moich wspomnień i
doświadczeń z przeszłości mam na potwierdzenie
słuszności tego sądu przecież Twoje listy, a w nich
przytoczone przed chwilą zdanie; moje aktualne doświadczenia
potwierdzają tezę o niezmiennej trwałości sytuacji.
Dear! Odczuwanie obecności
"ciężaru palców" (i nie tylko palców!) w grze jednak nie
jest żadną "kwestią językową" tylko
warunkiem sine qua non bycia swobodnym podczas grania na fortepianie.
Ponieważ nie bardzo wiedziałeś o co mi w tej sprawie
chodziło - sądziłeś, że to jakaś metafora czy
coś w tym rodzaju, ale tak przecież nie jest. Moje wyrażone
przed momentem przypuszczenie (grasz nadal tak "jak nas w szkole
uczyli") potwierdza Twój kolejny mail, w którym m. inn. piszesz o Etiudzie
op. 3 Nr 2 Schumanna (na temat Paganiniego): "Żeby uniknąć
pułapki trzeciego palca, który w emocji mógłby za mocno uderzyć es
"akompaniamentowo-unisonowe" w pierwszym takcie, w czwartej trioli -
na początek uderzam (liczę od góry palce 4, 2, 1) no i atakując
czwartą triolę trzeci palec, który przeklada się przez czwarty,
automatycznie jest bardzo osłabiony."
Twoje odczucia dowodzą, że coś
jest w Twojej technice nie tak, skoro po zagraniu kilkunastu dźwięków
jakiś palec może być "bardzo osłabiony" - albo,
że podejrzewasz, iż trzeci palec mógłby "z emocji za bardzo
uderzyć" - widzisz, skoro "takie rzeczy" są dla Ciebie
problemami, to znaczy, że obawiasz się, iż w sytuacji stressu
możesz nie zapanować nad napięciami w rękach i może
dojść do jakiegoś niekontrolowanego "bums". Powiem
szczerze, że do głowy by mi nie przyszedł taki problem -
to znaczy dziś, bo kiedyś... - to a jakże! Zapomniałem
już jak to jest paskudnie gdy z nerwów (o ich źródle za chwilę)
ręce popadają w jakąś dziką drżączkę, a
skonfundowanemu umysłowi pozostaje doprawdy mało wdzięczna rola
obserwatora sytuacji, w której wszystko zaczyna się jakby OBOK NAS
rozsypywać w proch...
Huh-huh - powiadają w takich wypadkach
Finowie; i mają rację!
OK. Jednak ujęcie lub dodanie
ciężaru - każdego palca z osobna, ani nawet wszystkich razem,
nawet najlepiej zorganizowane (pisał o tym pośrednio Kleczyński,
pisał bardzo wyraźnie i Neuhaus) - niestety nie wystarczy! A to
dlatego, że w graniu wszystko stale MUSI BYĆ STEROWANE PRZEZ
decydującą w tej sprawie aktywność słuchu, który ma
wizualizować ruch eneregii dźwięku tak, aby utrzymywać
ją - tę energię dźwięku - zawsze w ruchu. Do tego
pianista niezbędnie potrzebuje aktywności wyobraźni oraz
"reaktywności emocjonalnej" (zdolność szybkiego
EMOCJONALNEGO reagowania na wszelkie zmiany zachodzące w harmonii, rytmie,
melodii, etc.). Co do Ciebie, to podejrzewam, że postępujesz podobnie
jak większość "uczonych w szkole" - czyli
najprawdopodobniej nie zdajesz sobie nawet sprawy ile zbawczej,
ożywiającej grę siły znajduje się w uśpieniu w
głębszych pokładach Twojej świadomości - w
wewnętrznym słyszeniu i fantazji. Aby to obudzić i
uaktywnić - trzeba, na ogół - kontaktu z żywym przykładem
poddanym przez CIERPLIWEGO nauczyciela. Tę rolę musi w Twojej
sytuacji spełnić Twoja CHĘĆ, wola, ambicja -
ŻĄDZA osiągnięcia celu, czyli wydostania się ze
szkolnych (sorry za słowo), już dość dawno zmurszałych
pieluszek...
Musisz spróbować zacząć
sterować uchem energię dźwięku tak, żeby legato
stało się lekkim i łatwym, niewymuszonym przechodzeniem energii
przez "rurę dźwięku", a nie fizycznym dziobaniem w
klawisze. Trzeba zastanowić się nad inną
możliwością używania słuchu niż tylko ta,
jaką masz daną niejako z natury (nikt Ci z pewnością
dotąd nie zwrócił na tę rzecz uwagi). Tylko nie mów, że "przecież
ja SŁYSZĘ, że gram tak-a-tak". Słusznie, to dobrze,
że słyszysz - ale to TAK SŁYSZY KAŻDY, a to dla pianisty za
mało. Takie "ogólne słyszenie", skoncentrowane na
"wszystkim i niczym" w warunkach stressu wywołanego
występem na estradzie, a w dodatku jeszcze na ESTRADZIE KONKURSOWEJ - nie daje
gwarancji pewności działania i może bardzo łatwo być
"rozproszone" przez byle jakie okoliczności: wewnętrzne
(nagła MYŚL o CZYMKOLWIEK) lub zewnętrzne (zauważysz,
że w trzecim rzędzie ktoś się wierci albo wyciera nos
ŻOŁTĄ chustką...). Słyszenie trzeba ćwiczyć,
a do ćwiczenia potrzebna świadomość rzeczy (know-how),
a w tym - świadomość istnienia obiektu (jakości, którą
trzeba obserwować). Dla rozwiązania tego równania musimy
wymyśleć jakieś "x". U Chopina jest to strefa
brzmienia, którą "słuchem da się kontrolować
najdokładniej".
Nie próbuj tylko eksperymentów z poszukiwaniem
strefy robić na "tercjowej" Chopina czy na jakimś
innym równie skomplikowanym materiale - wsłuchaj się w swoje
brzmienie grając jeden dźwięk: znajdź strefę,
"którą da się słuchem..." i ożyw brzmienie
wyobrażając sobie jego ruch, wyczuj, odkryj stosowne dla Ciebie
(Twojej ręki) MINIMUM siły, jaką musisz
"zainwestować" w wydobycie tego najlepszego dźwięku i
znajdź strefę wygody. A potem zagraj dwa dźwięki po
kolei - spróbuj to zrobić tak, byś połączył je
(może być i staccato, byle lekkie, nie jak wbicie goździa
w deskę lub szarpnięcie struny mandoliny), ale tak, by wirtualna
energia przebiegła wzdłuż budowanej przez Ciebie krótkiej
początkowo (dwa dźwięki) linii - rozszerz ją potem stale
dbając o obie strefy - jakości brzmienia (RUCH WEWNĄTRZ)
oraz wymiaru wygody (fizycznej zresztą).
Ale nie koniec na tym! Widzisz
(demonstrując - po prostu DA SIĘ wiele zrobić za jednym
zamachem, opis to nie to samo) - w TLE tych wszystkich czynności musi
się pojawić jakiś OBRAZ, jakaś emocja, wyobrażenie,
idea, KTÓREJ TE PSYCHOINSTRUMENTALNE CZYNNOŚCI DOTYCZĄ. Nie da
się - to znaczy - nie powinno się grać O NICZYM, choć
bardzo wielu tak czyni, wyobrażając sobie (nie wskazuję palcem),
że jak "tu się zrobi taki niuansik, a tam się DODA
oktawki, a tam się walnie, a tam zawyje, a tu się ZREALIZUJE
KULMINACJĘ" - to wtedy będzie to co tygrysy lubia najbardziej.
BŁĄD, kompletny błąd! Tak
się postępuje w wielu domach kultury oraz w wielu Ecole Superieur
- ale MY się z tym nie zgadzamy! TRZY RAZY NIE...!
Gra się zaczyna od jednego
dźwięku, jak op. 25 nr 11 Chopina albo Impromptu Es dur op. 90
Schuberta. TO musi TAM być od razu i zawsze! Dźwięk, który nie
niesie niczego z OBRAZU - nie należy do muzyki. Dźwięk podpierający
realizację jakiejś RACHUBY intelektualnej - nie należy do
muzyki. Wielu muzyków, zwłaszcza - niestety - nas, pedagogów także,
DEPRAWUJE w gruncie rzeczy uczniów i studentów, wpajając im przekonanie,
że jeśli ZREALIZUJĄ tekst z jego NAJDROBNIEJSZYMI szczególikami,
to INTENCJE KOMPOZYTORA objawią się światu w całej krasie,
a to przecież bujda na resorach. Szczególnie pianiści są
często duchowo susi, i głusi na EMOCJE i nie na darmo cudnie dowcipny
Saint-Saëns wpiął do katalogu obrazków swego Karnawału
zwierząt właśnie portret zatytułowany Pianistes.
Dziwię się, że dotychczas nigdzie nie spotkałem krytycznego
zadziwienia nad tym pomysłem - "Karnawał ZWIERZĄT",
a w nim nagle - "Pianiści"! Popatrz, bo pianiści
chcą na ogół uzyskać artystycznie wartościowy rezultat po
pierwsze - mechanicznie, tj kując jak dzięcioły, a na dobrą
sprawę - to jakby "po fakcie". To tak, jakby - spójrzmy na
problem przez analogię - Rembrandtowi kazać najpierw namalować Portret
staruszki, a dopiero potem pozwolić mu zastanowić się nad
WYRAZEM, jaki powinien nadać jej oczom...
Więc huh-huh...! I znów - słusznie!
Piszesz, że "W miarę
ćwiczenia przegub mi się uwalnia i palce reagują na impulsy nie
angażując zbytnio mięśni położonych koło
przegubu i wyżej. Daje to poczucie, że tak się wyrażę,
luzu, bardzo zabawne." Widzisz, ten rodzaj "luzu" jaki
uzyskujesz chyba wcale nie jest dobry - bo nie jest dobre to, że pojawia
się on w miarę ćwiczenia - co oznacza, że jeśli
coś się pojawia - to także i ginie, a mało zabawne jest,
że w rezultacie tych działań (ćwiczeń), które powinny
Twojej grze dawać niezłomną pewność - na
światło dzienne wyprowadzasz problem "bardzo
osłabionego" 3 palca (po 4 sekundach grania), jako bardzo
psychologicznie ważny "dla kogoś kto po dziesięcioleciach
po raz pierwszy będzie skonfrontowany ze stressem sytuacyjnym." Poza
wszystkim już granie IMPULSAMI w jakiś sposób musi dewastować
płynność, czyli naturalność budowanej linii
melodycznej; także kontrapunktów i w ogóle akompaniamentów...
Remedium na Twoje kłopoty jest na
szczęście dość proste: trzeba się nauczyć korzystać
z dóbr jakimi obdarzyła nas Matka Natura - opisałem Ci co-nieco na
ten temat wyżej, a teraz zacznę jeszcze raz o tym samym, ale z innej
strony...
Oto spróbuj zastanowić się nad
skompatybilizowaniem (dziwne słowo w naszej materii, ale oznacza ono
właśnie to co mam na myśli) dwu najważniejszych dla
mechaniki gry systemów:
a) mechanicznych napięć klawiatury,
które są bardzo nikłe,
b) oraz napięć w Twoich rękach,
które prawdopodobnie są albo nieprawdopodobnie wielkie albo zbyt małe
w relacji do napięć klawiatury, a nawet jeśli są akurat
takie jak potrzeba - to jest to "stan przejściowy", nad którym
nie panujesz - który pojawia się i znika w zależności od
okoliczności niezależnych od Twojej woli.
Oraz
c) pomyśl – jak zamienić
"impulsy" na CIĄGŁOŚĆ intensywnego canto w
brzmieniu. Zwłaszcza w początkowej fazie transformacji stylu pracvy
nad fortepianem ta intensywność powinna być doprawdy wielka –
jak sądzę.
Widzisz jak się staram? Wiele
myślałem nad tym jak by Ci tu pomóc na odległość...?
Przyznasz, że nie łatwe to zadanie! Patrz - jesteś
inżynierem dźwięku, do tego - głębokim humanistą,
masz wielki temperament, jesteś - jak się to mówi - "piekielnie
inteligentny", masz doskonały słuch (to też pamiętam
jeszcze ze szkoły), bogatą wyobraźnię, jesteś bardzo
sprawny ruchowo (grasz w gry, w których precyzja i wyobraźnia zdają
nie lada egzamin) - a przecież TO WSZYSTKO RAZEM w jakimś miejscu
jest pęknięte i nie umiesz TYCH WSZYSTKICH UZDOLNIEŃ
wystarczająco sprawnie wykorzystać w grze na fortepianie...!
Dowód: Twoje cytowane wyżej pytania.
Słuchaj Tośku! W gruncie rzeczy
cała chopinowsko-neuhausowska technika jest bardzo prosta, a poprawę
osiągniesz błyskawiczne, tylko postaraj się choć na
chwilę wyluzować i uświadom sobie kilka elementarnie
ważnych faktów:
- dopóki nie zaczniesz wykorzystywać w
graniu siły grawitacji (mówił o tym także wielbiony przez Ciebie
Godowski), to znaczy dopóki nie przestaniesz wykorzystywać do
wydobywania dźwięków - GŁÓWNIE - siły muskulatury
dłoni i palców, dopóty będziesz zmuszony pokonywać
dziesiątki drobniutkich oporów i walczyć z tysiącami lilipucich,
ale krępujących więzów, hamulców-hamulczyków-hamulczyniątek
powstających co rusz "a-to-tu, a-to-tam" wewnątrz
dłoni, w jakimś durnym stawiku, jakieś ścięgienko Ci
się odezwie, coś Cię strzyknie, coś zakłuje leciutko.
Tak to NATURA będzie Ci podkładać nogę próbując
odwrócić Twoją uwagę od tego co drugoplanowe; w walce z
bzdurkami będzie ci ONA stale podtykać pod nos coraz to nowe problemiki,
aż - zgłupiejesz do końca i rzucisz tę zabawę. No -
albo się odmienisz i wtedy już będzie "z górki".
- samo używanie ciężaru jednak nie wystarczy. Fortepian jest zdradliwy jak bagno -
jego klawiatura wręcz prowokuje by ją nagnieść, ona do tego
ZAPRASZA! Durni idą w tę grę i zaczynająś
gnieść w tępym zapamiętaniu - tylko, że z tego
się nie da OT-TAK wyjść z pozytywnym rezultatem w garści.
Że geniusze uczyli GNIECENIA, walenia, stukania - a cóż w tym
dziwnego? Widzisz - geniusz (nawet ten na 51%) ma procesory, o których
istnieniu nie musi nawet wiedzieć; te procesory czy podsystemy
włączają się w stosownej chwili i w ułamku
nano-sekundy następuje korekcja - nagnieciony klawisz przestaje być
więcej gnieciony, wrażliwość ucha + aktywność
wyobraźni robią swoje, dźwięk ożywa - muzyka zaczyna
grać, wszystko się pięknie splata, jest więź
między wszystkimi podzespołami - jest OK. Natomiast ktoś
pozbawiony takich modułów zostaje w swoim nagnieceniu i gniecie dalej, i
więźnie i grzęźnie - a jak nawet "zapalony"
iskrą talentu pedagoga wyzwoli się na chwilę na lekcji z
instrumentalnego otępienia, to za chwilę - pozbawiony takiego
"pomocniczego zapłonu" - gaśnie i jedyne co mu zostaje, to
gnieść dalej...
- właśnie dlatego potrzebujemy
umiejętności wizualizowania ruchu dźwięku, wirtualnego
energetyzowania go w wyobraźni - dlatego też samego potrzebujemy
słuchowej samokontroli na poziomie gwarantującym LEKKOŚĆ i
ŁATWOŚĆ przechodzenia od dźwięku do dźwięku,
jakby LOTU na wirtualnej "poduszce powietrznej" ponad pełną
wąskich wprawdzie, ale jakże zdradliwych przełomów
przestrzenią klawiatury. Lot ten ma być całkowicie
świadomie sterowany przy pomocy "wirtualnego smyczka" górnych
partii ręki pomagających palcom swobodnie operować
napięciami własnymi o wartościach, które powinny nie tylko
być ZESTROJONE z wartościami napięć własnych
klawiatury, ale też być w relacji do emocjonalnych napięć
wykonywanej muzyki.
- słuchacze, jak wiemy, nie są
zainteresowani niczym innym jak tylko tym CO ZACHODZI w wyobraźni
grającego. Dzięki nadzwyczajnemu fenomenowi REZONANSU EMOCJONALNEGO
ludzie zaczynają słuchać dźwięków instrumentu i
zwracać uwagę na wszelkie możliwe mankamenty wykonania jedynie
wówczas gdy wykonawca "PRZESTAJE GRAĆ - czyli OPOWIADAĆ,
przekazywać informacje, NADAWAĆ artystycznie intrygujący
SYGNAŁ", kiedy nie ma już muzyki, a z estrady słychać
tylko z mniejszym lub większym powodzeniem udającą się
REALIZACJĘ jakichś WYUCZONYCH kombinacji.
Jerzy Waldorff napisał kiedyś w
jednej ze swoich zjadliwych recenzji z któregoś konkursu chopinowskiego:
Largo z Sonaty h
moll w wykonaniu p. X było pustynią nudy usianą wybojami tremy.
Recenzent opisał w ten sposób
REKONSTRUKCJĘ stanu ducha pianistki (nazwisko jest mi znane), jaka z mocy
ustawicznego działania rezonansu emocjonalnego DOKONAŁA SIĘ w
jego podświadomości i została następnie wyświetlona na
ekranie Imć Pana Waldorffowej świadomości, a następnie w
zwerbalizowanej postaci została udostępniona czytelnikom POLITYKI.
Tak więc nie warto zastanawiać
się nad KONCEPCJĄ wykonanwczą w taki sposób jak to starasz
się robić, ale trzeba zająć się KONSTRUOWANIEM obrazów
i "nasączaniem" ich treścią każdej granej nuty
tak, aby z każdego dźwięku prawdziwie emanowało TO
WARTOŚCIOWE, co chciałbyś z estrady obwieścić
urbi et orbi. Zajęty tą pracą, bacznie kontrolując obie
strefy (brzmienia i wygody), budując linie z wewnętrznie
żywych dźwięków, przestaniesz zajmować się rzeczami
DRUGOPLANOWYMI i "wchodząc w obraz" (powiedzenie K.
Stanisławskiego) staniesz się rzeczywistym budowniczym muzyki na
estradzie, a wówczas problemy, o których mi pisałeś, także te
psychiczne i nerwowe (trema) znikną jak kamfora i narodzi się Twoje
Nowe Granie.
Tego Ci Najserdeczniej Życzę!
I cieszę się, że
doprowadziłem ten list do końca już dzisiaj - zaraz Ci go
wysyłam. Cześć!
- Stefan
PS Nie dziw się, że ktoś tam w
Ameryce nie rozumie "o czym" są moje artykuły - nie on
jeden ma z tym problemy. Moje teksty są pisane dla prawdziwie
poszukujących wyjścia z zastarzałego galimatiasu;
wyłącznie.
Aktualizacja:
2007.02.21